Przebaczając, okazujemy miłość sobie samym, bo nie pozwalamy, żeby to, co wydarzyło się w przeszłości, dłużej nas krzywdziło. - mówi ks. dr. Robert Wielądek, dyrektor Krajowego Ośrodka Duszpasterstwa Rodzin KEP i misjonarz miłosierdzia, w rozmowie z Magdaleną Prokop-Duchnowską

„Pokój ludziom dobrej woli”. Łatwo powiedzieć! Ileż to razy siadamy do świątecznego stołu w napiętej atmosferze…
O ile w ogóle mamy szansę, żeby się przy tym stole spotkać. Coraz więcej ludzi, szczególnie młodych, nie lubi świąt, wręcz przed nimi ucieka. Wolą pojechać w góry, niż po raz kolejny odgrywać teatr, jakim bywają spotkania rodzinne. Myśląc o świętach, mamy przed oczami cukierkowe obrazki z filmów czy reklam. Zapominamy, że Boże Narodzenie będzie dokładnie takie, jaka jest nasza codzienność. Jeśli w rodzinie nie było empatii i bliskości, jeśli regularnie kłóciliśmy się i zaniedbywaliśmy relacje, nie liczmy na to, że tego jednego dnia zadzieje się między nami jakaś magia, w naszych sercach zapanuje jedność, zgoda i ciepła atmosfera. To wszystko buduje się na prawdzie. I wolności.
W świątecznej liturgii słowa czytamy o narodzinach Księcia Pokoju. Kościół wskazuje nam Chrystusa, który jest dawcą pokoju. Zauważmy jednak, że On tego pokoju nie zaprowadza na siłę. Daje go tylko tym, którzy autentycznie tego pragną. Bez presji. I nie na zasadzie „Idą święta, musisz się pojednać”. W prawdziwym przebaczeniu nie ma miejsca na jakiekolwiek „musisz”, oczekiwania ani sztuczność.
Czy przebaczenie powoduje, że przestajemy żywić do kogoś żal czy urazę?
Uczucia nie są tu żadnym wyznacznikiem. Tym bardziej że akurat sfera emocji potrzebuje z reguły najwięcej czasu na wyciszenie. Uporządkowanie uczuć często ma miejsce dopiero w końcowej fazie procesu przebaczenia. Natomiast pierwszą i najważniejszą rzeczą, bez której człowiek nie będzie w stanie pójść w tym procesie dalej, jest akt woli. Potrzebne jest podjęcie świadomej decyzji, że chcę – nawet jeśli wydaje mi się, że nie potrafię – danej osobie przebaczyć.
Pamiętam, jak spotkałem kiedyś Mariannę Popiełuszko, która miała już ponad 90 lat. Powiedziała, że traci pamięć. „Ojej, jaka szkoda” – skomentował ktoś z obecnych. „Ojej, jakie to błogosławieństwo” – odpowiedziała. I dodała: „Dzięki temu nie pamiętam, ile ludzie mi zła wyrządzili”. Bez chęci wybaczenia nigdy nie przestaniemy wracać myślami do trudnych wspomnień i emocji ani rozdrapywać na nowo tych samych starych ran.
Przed wyciągnięciem ręki na zgodę czasem powstrzymuje chęć wymierzenia sprawiedliwości.
Przebaczając, okazujemy miłość sobie samym, bo nie pozwalamy, żeby to, co wydarzyło się w przeszłości, dłużej nas krzywdziło, wpływało na nasze myśli i odciskało się piętnem na naszym życiu. I odwrotnie: tkwiąc w nieprzebaczeniu, zgadzam się, by wbity niegdyś w moje serce nóż nadal w nim tkwił i zadawał ból. Brak przebaczenia porównać można do więzienia, w którym zamykamy się na własne życzenie. Wydawać się może, że tak jest wygodniej, ale to tylko pozory.
Potrafimy przebaczać sami z siebie czy potrzebujemy do tego Bożej łaski?
Zdarza się, że ktoś chce, ale nie potrafi wybaczyć, twierdząc, że przerasta to jego możliwości. Ważne jest uznanie własnej słabości i bezradności. Z tą prawdą warto systematycznie stawać przed Bogiem – chociażby w modlitwie czy podczas spowiedzi. Pamiętając przy tym, że sakramenty nie działają w sposób magiczny. Że pójście raz czy drugi na Mszę z modlitwą o uzdrowienie nie spowoduje, że jak na pstryknięcie palcami problemy zostaną rozwiązane.
Po czym poznać, że w sercu dokonało się przebaczenie?
Papierkiem lakmusowym może być zmiana spojrzenia na osobę, która mnie skrzywdziła. Zaczynam w kacie widzieć również ofiarę, ponieważ otwierają mi się oczy na biedę tego człowieka. Nie chodzi oczywiście o to, by tę osobę usprawiedliwiać. Raczej o to, by zajrzeć głębiej. To wymaga wzięcia pod uwagę chociażby okoliczności. Zauważenia, że osoba, która mnie zraniła, sama nie miała lekko i cierpiała z powodu braku miłości. Spojrzenie na krzywdziciela ze współczuciem potrafi przerwać łańcuch krzywd, który ciągnie się w rodzinach niekiedy latami.
Czasem wzajemny żal jest tak duży, że dochodzi do zerwania kontaktu. Może z tego wyniknąć coś dobrego?
Przebaczenie to proces, który w jednym przypadku będzie trwał dwa miesiące, w innym – kilka czy kilkanaście lat. Tymczasem my, chcąc być wzorowymi katolikami, próbujemy ten proces przyspieszyć. Ledwo wrzucimy ziarno w ziemię, a już chcielibyśmy zbierać żniwo. To tak nie działa. Czasem wręcz wskazane jest, żeby od siebie odpocząć. Czasowa rozłąka może wpłynąć na relacje korzystniej niż aranżowanie kolejnego sztucznego spotkania. Pod warunkiem, że uznamy to za etap procesu przebaczenia, który docelowo ma nas doprowadzić do pojednania. Łatwo bowiem na tym się zatrzymać. Jeśli zerwiemy relację, jednocześnie pielęgnując w sobie żal i trudne wspomnienia, zamykamy sobie drogę do przebaczenia.
Czy ktoś, kto świadomie tkwi w postawie nieprzebaczenia, może korzystać z sakramentów?
Komunia Święta nie jest nagrodą dla grzecznych dzieci, tylko pokarmem na drogę. Po to karmimy się Ciałem Chrystusa, by bardziej kochać. W tym przypadku również największe znaczenie ma akt woli. Podejmuję decyzję, że chcę zmierzać w kierunku pojednania – czy też trwam w osądzaniu krzywdziciela? Bo jeśli ktoś świadomie wybiera nienawiść, to jak w jego sercu może znaleźć się miejsce dla największej Miłości, jaką jest obecny pod postacią chleba Jezus?
Jak wznieść się ponad różnice poglądów, które często stają się zarzewiem konfliktów?
Może po prostu unikając drażliwych tematów? I nie chodzi mi tutaj o sztuczne zabiegi. Pewien sfrustrowany mąż narzekał przy rodzinnym obiedzie na swojego szefa. „Skoro tak cię ten człowiek denerwuje, to dlaczego wciąż o nim mówisz, zamiast zostawić go za drzwiami?” – zapytała go żona. Podobnie jest z polityką i wszystkimi innymi konfliktogennymi tematami. Po co zapraszać do stołu to, co nas dzieli i frustruje? Owszem, to jest łatwiejsze, bo pozwala pływać po powierzchni. Tematy zastępcze nie zmuszają do odsłaniania siebie ani nie dotykają głębi człowieka – jego uczuć i wrażliwości. Znacznie trudniej podzielić się kawałkiem siebie.
Może warto podjąć to wyzwanie podczas świąt? Odłożyć telefony, wyłączyć nadające w tle telewizory i zamiast narzekać na Kościół czy polityków, spróbować każdemu za coś podziękować. Dziś mamy łaskę i szczęście spotkać się przy jednym stole, ale nie wiemy, czy w przyszłym roku usiądziemy przy nim w tym samym składzie. A co, jeśli tracimy właśnie ostatnią okazję do wypowiedzenia tego, co przez wiele lat nie zostało wypowiedziane? Jeśli nie potrafimy podziękować komuś na głos, spróbujmy chociaż zrobić to w sercu, przed Bogiem.
Przełamywanie schematów może być trudne.
Wymaga odwagi, ale nie jest niemożliwe. Kto ma to robić, jeśli nie ludzie, którzy nie zadowalają się przeciętnością i oczekują od siebie, wiary i życia czegoś więcej? Pamiętam, jak pewne małżeństwo po przeprowadzce do nowego bloku rzuciło na forum mieszkańców propozycję sąsiedzkiego kolędowania. Przyszło czterdzieści osób!
Dużym problemem nas katolików jest nieumiejętność świętowania. Będąc kiedyś w Jerozolimie, miałem okazję widzieć świętujących Żydów. Tańce, śpiewy, atmosfera radości – to wszystko sprawiało, że nie mogłem oderwać od nich wzroku. W katolickim świętowaniu brakuje takiej autentycznej radości. Za dużo w nim smutku, wyjałowienia i utartych schematów. W wielu domach celebracja Bożego Narodzenia kręci się wokół stołu i jedzenia. Podejrzewam, że gdyby ludziom ten stół zabrać, nie wiedzieliby, co ze sobą zrobić. Tym bardziej warto postarać się o wypracowanie nowego, twórczego podejścia do świętowania. Można poza Eucharystią pójść na spacer, pośpiewać wspólnie kolędy, obejrzeć albumy ze zdjęciami…
Przede wszystkim jednak zatroszczyć się o codzienność. Spójrzmy na rodzinę Ulmów. Ot, zwyczajni ludzie, tacy jak my, a na dbałości o relacje, bliskość, czułość i życzliwość na co dzień zbudowali swoją świętość.