22 maja
czwartek
Heleny, Wieslawy, Ryty
Dziś Jutro Pojutrze
     
°/° °/° °/°

Nadzieja zawieść nie może

Ocena: 0
152

Jestem człowiekiem nadziei i mam nadzieję, że będę nim do końca życia. Człowiek, który nie ma  nadziei, umiera. - mówi ks. dr. Marek Chrzanowski FDP w rozmowie z Magdaleną Prokop-Duchnowską

fot. arch. ks. Marka Chrzanowskiego FDP

Mam przed sobą człowieka, który miał nie chodzić, nie widzieć, nie żyć. A jest księdzem doktorem, który wyspowiadał tysiące ludzi, wygłosił setki rekolekcji, napisał wiele książek, prowadził audycje radiowe. To cud?

W mojej rodzinnej wiosce przy drodze stoi prosty, drewniany krzyż. Przez kilka pierwszych lat mojego życia mama z babcią przynosiły mnie pod ten krzyż na własnych rękach. Sam nie byłem w stanie dotrzeć. Z powodu rozległego wylewu krwi do mózgu, którego doznałem podczas porodu, nie chodziłem i niewiele widziałem. „Jak będziemy się modlić, to zaczniesz w końcu, Mareczku, chodzić i widzieć” – powtarzały mama z babcią. Razem z tatą każdego dnia odmawiały w mojej intencji Różaniec. To oni nauczyli mnie prostej, ufnej wiary, której nie traciłem nawet wbrew logice i rokowaniom. Dzięki temu, mimo że tak po ludzku stan mojego zdrowia był bardzo zły, ja zawsze trwałem w przekonaniu, że będzie dobrze. I było. Po ośmiu latach zacząłem chodzić. Znalazł się też lekarz, który podjął się przeprowadzenia ryzykownej operacji oczu. Żaden inny lekarz nie chciał nawet myśleć o podjęciu się jej.

 

Operował raz, drugi, trzeci… Bezskutecznie. Udało się dopiero za czwartym razem. Czułem, jakby spadł mi na głowę wodospad szczęścia.

W wieku 17 lat – już samodzielnie – przyszedłem pod drewniany krzyż i zaglądając w oczy wiszącemu na nim Jezusowi, poprosiłem: „Pomóż, żebym nigdy nie patrzył na siebie przez pryzmat moich ograniczeń, przez to, że czegoś nie mogę, tylko żebym patrzył na siebie w perspektywie tego, co mogę zrobić”. Wiedziałem, że bez tego nie pójdę dalej i nie spełnię swoich marzeń. Ta modlitwa była przełomowa. Odtąd patrzyłem na siebie już inaczej. Inaczej patrzyli na mnie też ludzie.

 

W którym momencie Marek zapragnął zostać księdzem?

Byliśmy z klasą na Jasnej Górze, żeby zawierzyć zbliżającą się maturę. Po modlitwie większość poszła na zakupy, a że dla mnie pokonywanie progów i schodów stanowiło wyzwanie, czas ten spędziłem, siedząc sam na sam z Maryją. „Spraw, Matko – błagałem – bym po tym wszystkim, co Bóg dla mnie zrobił, umiał oddać Mu swoje życie”. Odpowiedź była jak grom z jasnego nieba albo olśnienie. Nie jestem w stanie powiedzieć, co takiego na tej modlitwie się wydarzyło, ale po niej nic już nie wyglądało tak samo. Wracaliśmy tym samym autokarem, w tym samym składzie, a ja wszystko widziałem już jakoś inaczej. W moim sercu wykiełkowało pragnienie wejścia na drogę kapłaństwa, więc zdałem maturę i zacząłem robić wszystko, by to pragnienie zrealizować.

 

Odmówiono Księdzu w 24 seminariach. Nie miał Ksiądz ochoty się poddać?

Mówili, że ksiądz musi być zdrowy i pełnosprawny, że chory sobie nie poradzę, że z powodu słabych oczu nie będę mógł czytać ani studiować i że ludzie będą się na mnie dziwnie patrzeć. Trudno było temu zaprzeczyć, więc nawet nie miałem do nikogo pretensji. W międzyczasie na swojej drodze spotkałem bp. Władysława Miziołka, który w tamtym czasie, krótko po śmierci kard. Stefana Wyszyńskiego, zastępował go w posłudze. „Po ludzku to niemożliwe, żebyś został księdzem” – powiedział, gdy przedstawiłem mu swoją sprawę. „Ale tylko po ludzku” – dodał, wkładając mi do ręki różaniec, bardzo podobny do tego, na którym modliła się moja babcia. I zapewnił: „Jeśli będziesz modlił się na nim każdego dnia z wiarą, to Bóg zadziała w taki sposób, że księdzem zostaniesz”. Dostałem od niego nadzieję zamkniętą w paciorkach różańca.

 

I wtedy zdecydował się Ksiądz podjąć dwudziestą piątą próbę?

To akurat zadziało się trochę „przypadkiem”. Tego dnia wracaliśmy z mamą i bratem z Bazaru Różyckiego. Staliśmy na przystanku autobusowym przy Grójeckiej, gdy mama, wyjmując z portfela bilety, trafiła na karteczkę, którą dostała kiedyś od pewnej zakonnicy. Na karteczce widniał napis: „Księża orioniści, ul. Barska 4”. „Marek, to kilka kroków stąd. Idź, spróbuj” – zachęciła. O orionistach nie wiedziałem nic. No może poza tym, że kojarzyli mi się z galaktycznym Orionem. W ciemnym korytarzu przywitał mnie starszy, łysawy ksiądz w drucianych okularach. „Czego chcecie?” – zapytał. „Żebyście mnie przyjęli do zgromadzenia” – odpowiedziałem. „Złóżcie papiery i czekajcie na odpowiedź” – zaordynował. Dopiero potem dowiedziałem się, że dokładnie tyle samo członków rady prowincjalnej zagłosowało za tym, by mnie przyjąć, ile przeciwko. I że to głos ks. Antoniego Misia – tego, którego spotkałem w ciemnym korytarzu – przeważył szalę. „Znał ksiądz ks. Orione – zwróciła się do niego reszta gremium. – Co by ks. Orione z kimś takim zrobił?”. Zamyślił się na chwilę, a potem odpowiedział: „Ksiądz Orione by go przyjął”.

 

Okazało się, że niepełnosprawny ksiądz może naprawdę dużo zrobić…

Obecnie jestem odpowiedzialny za formację duchową naszych kleryków, asystentem duchowym Instytutu Życia Konsekrowanego dla kobiet i prezesem fundacji Ślady Miłości. Obroniłem doktorat na KUL-u, wydałem 28 książek: od wierszy i rozważań biblijnych po beletrystykę i kryminały, wygłosiłem ponad 300 rekolekcji, prowadziłem audycje w Polskim Radiu i Radiu Warszawa. Bóg dał mi nie tylko to, o co prosiłem, czyli poprawę zdrowia, ale dużo, dużo więcej – wyposażył w nadzieję i apetyt na to, by robić w życiu dobre rzeczy. To kolejny dowód, że Chrystus nigdy nie zawodzi. Że prowadzi i pomaga, nawet gdy człowiek cierpi, płacze, nie rozumie. Bo nadzieja zawieść nie może.

 

I nie stracił jej Ksiądz nawet wtedy, gdy pewnej listopadowej nocy dowiedział się, że zostało mu kilka tygodni życia?

To była jedna z najgorszych i najdłuższych nocy w moim życiu. Płakałem, modliłem się, krzyczałem. Pytałem Boga, dlaczego akurat teraz, gdy trwa promocja mojej nowej książki i komponowana jest muzyka do wierszy, które napisałem. Kiedy zaczęło świtać, przytuliłem do serca maleńki obraz Jezusa Miłosiernego. „Jezu, ufam Tobie” – wyszeptałem. I więcej już nie krzyczałem. Mimo dwóch ciężkich operacji i końskich dawek chemioterapii, potem radioterapii. W pewnym momencie organizm był już tak wyczerpany, że kilkukrotnie otarłem się o śmierć. Ale nadziei nie straciłem nigdy. Wciąż bardzo, ale to bardzo chciałem żyć. O to, by tak mogło być, modliła się armia ludzi. Modliłem się i ja, za wstawiennictwem bł. Franciszka Drzewieckiego, orionisty zamordowanego w Dachau. Kiedy fizycznie nie miałem już siły, po prostu wpatrywałem się w wiszący nad łóżkiem krzyż. I 12 czerwca, we wspomnienie liturgiczne ks. Drzewieckiego, lekarz, który robił mi prześwietlenie, poinformował mnie, że po ogromnym guzie nie ma śladu. Cieszyłem się jak wariat.

 

Czy te cierpienia i choroby były chociaż „po coś”?

Chodząc kiedyś po kolędzie, trafiłem na dom z długimi schodami. Na końcu schodów stała pani, która choć bardzo chciała pomóc, sama nie wtachałaby mnie na górę. „Ja księdzu pomogę” – zapewniała. „Nie da pani rady, musimy wymyślić coś innego” – powiedziałem. Mimo że wcześniej utrzymywała, iż mąż z synem wyjechali, teraz postanowiła imiennie wywołać ich z piwnicy, gdzie – jak się okazało – skwapliwie się przed księdzem schowali. Zdekonspirowani, wtaszczyli mnie po schodach, a potem jeszcze długo rozmawialiśmy, co w efekcie skończyło się wieloletnią przyjaźnią. Pomyśleć, że gdyby przyszedł zdrowy, sprawny ksiądz, przesiedzieliby ten wieczór w piwnicy.

Takich sytuacji doświadczam w swoim życiu znacznie więcej. Kazanie o chorobie i cierpieniu wygłoszone przez będącego w pełni sił kapłana nigdy nie będzie tak autentyczne i wiarygodne, jak gdy powie je kapłan, który nieraz płakał z bólu, niepewności i bezsilności. Pamiętam, jak któregoś razu w Wielki Czwartek i Wielki Piątek tak zaczęło szarpać mną z bólu, że nawet mój słusznej postury brat i jego syn nie byli w stanie mnie utrzymać. Kocham Pana Boga nawet wtedy, gdy wykręca mi takie numery. Trudne doświadczenia sprawiły, że musiałem jeszcze mocniej Mu zaufać. Wielokrotnie przekonałem się też, że warto było cierpieć, płakać, bić się o każdy dzień i o nadzieję, bo na końcu tego wszystkiego czekało zawsze zmartwychwstanie.

 

Co Ksiądz ma na myśli?

To, że za każdym krzyżem czeka na nas jakaś niespodzianka, która ma nadać życiu sens i nie pozwolić człowiekowi zestarzeć się i zgorzknieć. Kiedy w pierwszej klasie podstawówki odzyskałem wzrok, przez jakiś czas zbierałem same dwóje. Rodzice i nauczyciele na wszelkie możliwe sposoby próbowali przekonać mnie, żebym znów zaczął się uczyć. A ja byłem taki szczęśliwy i tak bardzo pochłonięty nową umiejętnością, że nauka wydawała mi się stratą czasu.

 

Jest Ksiądz człowiekiem nadziei?

Jestem. I mam nadzieję, że będę nim do końca życia. I oby żaden życiowy kamień nie zdołał tej nadziei we mnie zabić. Człowiek, który nie ma nadziei, umiera. Zarówno psychicznie, jak i duchowo. Przeżywamy Wielkanoc, która tę nadzieję jeszcze mocniej w nas odradza. Niech ten pusty grób będzie dla nas znakiem i dowodem, że nasze życie ma sens.

PODZIEL SIĘ:
OCEŃ:

Dziennikarka tygodnika „Idziemy”, fotografka, absolwentka dziennikarstwa w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. M. Wańkowicza


magda.prokop@idziemy.com.pl

- Reklama -

DUCHOWY NIEZBĘDNIK - 22 maja

Czwartek, V Tydzień wielkanocny
wspomnienie św. Rity z Cascii, zakonnicy
+ Czytania liturgiczne (rok C, I): J 15, 9-11
+ Komentarz do czytań (Bractwo Słowa Bożego)
Nowenna do św. Urszuli Ledóchowskiej 20-28 V

ZAPOWIADAMY, ZAPRASZAMY

Co? Gdzie? Kiedy?
chcesz dodać swoje wydarzenie - napisz
Blisko nas
chcesz dodać swoją informację - napisz



Najczęściej czytane artykuły



Najwyżej oceniane artykuły

Blog - Ksiądz z Warszawskiego Blokowiska

Reklama

Miejsce na Twoją reklamę
W tym miejscu może wyświetlać się reklama Twoich usług i produktów. Zapraszamy do kontaktu.



Newsletter