„Mamo, modliłam się dzisiaj w niebie!”. Tak mnie któregoś razu przywitała Kamilka, dzwoniąc z lotniska zaraz po wylądowaniu. Rzeczywiście, jest w tym coś niesamowitego: modlić się wśród chmur i promieni słońca, lecąc samolotem. Mówiąc słowami córki: „bliżej Pana Boga”.
Jadąc autobusem z lotniska w Bergamo na dworzec w Mediolanie, zastanawiałam się, jakie przygody spotkają mnie tym razem, bo przez roztargnienie nieraz zdarzyło mi się wsiąść do niewłaściwego pociągu…
Och, ta cudowna jesień we Włoszech! Była wczesna godzina, więc postanowiłam jeszcze nie jechać dalej w stronę Turynu, tylko udać się do katedry Duomo, żeby podziękować Bogu za Jego dobroć i zawierzyć Mu swoje zmartwienia. Weszłam bocznym wejściem, którym każdy chrześcijanin może wejść i w skupieniu się pomodlić. Idąc do Najświętszego Sakramentu, najpierw usiadłam przed piękną ikoną Matki Bożej z Dzieciątkiem. Wyjęłam z podróżnej torby Pismo Święte i zaczęłam czytać.
Minęło trochę czasu. Kątem oka zauważyłam, że siedzący tuż obok ciemnoskóry sąsiad przez cały ten czas wpatrywał się w Madonnę i ani razu nie drgnął. Cicho wstałam i poszłam do kaplicy adoracji. Wracając stamtąd po jakimś czasie z różańcem w ręku, znowu zobaczyłam tego młodego człowieka. Nadal siedział w bezruchu. Wyglądał na kogoś, kto ma ogromne problemy. „Daj mu ten różaniec” – usłyszałam w sercu. „Panie Boże, proszę, nie! Bardzo go lubię, mam go dopiero od niedawna, jest taki piękny…”. Ale im bardziej się broniłam, tym bardziej czułam, że muszę to zrobić. Więc się poddałam. Podeszłam do nieznajomego i delikatnie włożyłam mu do ręki swój skarb. Bardzo się wzruszył.
Kiedy już byłam z powrotem na Milano Centrale, przeżyłam niezły stres. Żeby sprawdzić, z którego peronu odjedzie mój pociąg, stanęłam przy tablicy z rozkładem jazdy. Byłam zadowolona z siebie, bo chwilę wcześniej sprawnie kupiłam bilet w specjalnym automacie. Nagle zobaczyłam, jak po kolei wszystkie przejazdy do mojej miejscowości – i to do samego końca dnia! – zaczęły być kasowane, jeden po drugim. Poszłam do punktu informacyjnego, a tam kobieta, wyluzowana, jak to Włosi, powiedziała, że w takiej sytuacji mogę pójść do kasy i zwrócić bilet.
Zrobiło się wielkie zamieszanie. Okazało się, że takich jak ja była ponad setka. Wystałam dwie godziny w kolejce do tej nieszczęsnej kasy. Za mną stała kobieta, która okazała się Ukrainką, mieszkającą od trzydziestu lat we Włoszech. Marina, bo tak miała na imię, była bojowo nastawiona, więc zaoferowała mi zrobienie karczemnej awantury u kasjerki. Zgodziłam się. Interwencja mojej towarzyszki poskutkowała. Zaproponowano mi, abym udała się z tym biletem na inny dworzec i stamtąd pojechała do mojej docelowej miejscowości. „Wyglądasz mi na taką, która umie się modlić – powiedziała na pożegnanie Marina – pomódl się czasami za mojego syna Lorenza, bo siedzi w poprawczaku”.
Can I help you? Rozejrzałam się. Po drugiej stronie bramki stał dwudziestokilkuletni chłopak. Bardzo mi kogoś przypominał, ale kogo? „Czy my się znamy?” – zapytałam, trochę zmieszana. „Nie sądzę…” – odpowiedział z uśmiechem. Potem widząc, że nie radzę sobie z wyjściem przez bramkę, przyłożył swój bilet do wyświetlacza, pozwalając mi tym samym wyjść ze strefy metra.
„Wygląda pani, jakby miała kłopoty”. Powiedziałam mu, powstrzymując łzy, że nie wiem, gdzie jest dworzec Garibaldi i gdzie szukać mojego pociągu, bo tak naprawdę pierwszy raz jestem w tym mieście i ta podróż miała zupełnie inaczej wyglądać. Chłopak najpierw poprosił, bym pokazała swój bilet, później coś wstukał w swoją komórkę, a na końcu spojrzał na swego kolegę, który ewidentnie już był znudzony, i kazał mu po francusku, żeby poczekał na niego. Potem, znów po angielsku, z uśmiechem powiedział do mnie: „Niech pani się nie martwi. Odprowadzę panią na ten dworzec, do samego pociągu”.
Kiedy podziwiałam przez okno wagonu szybko mijające krajobrazy malowniczego Piemontu, nagle mnie olśniło. Przecież ten chłopak dlatego mi się wydał znajomy, bo był do bólu podobny do tamtego z Duomo.


Co? Gdzie? Kiedy?



