W okresie wielkopostnym i wielkanocnym lubię sięgać po barokowe pasje, z Mateuszową i Janową Jana Sebastiana Bacha na czele. Oczywiście nie tylko kantor z Lipska pisał w okresie baroku pasje. Robili to również tacy giganci muzyki, jak Heinrich Schütz czy Georg Philipp Telemann. Byli to kompozytorzy ze strefy protestanckiej, ale z dzisiejszego punktu widzenia nie ma to wielkiego znaczenia. Barokowe pasje stają się muzycznym misterium, opowiadającym najbardziej fundamentalną w dziejach świata historię językiem muzyki.
Dopełnieniem wizualnym jest malarstwo albo rzeźba sakralna (przede wszystkim elementy nastaw ołtarzowych), zwłaszcza z przełomu średniowiecza i renesansu, ukazujące Pasję. Na XV- czy XVI-wiecznych obrazach pasyjnych albo rzeźbiarskich jej przedstawieniach możemy dostrzec charakterystyczną rzecz – niezależnie, czy jesteśmy w kościele lub muzeum w Warszawie, Krakowie, Brukseli, Berlinie czy Amsterdamie, bo to rzecz wspólna dla całej sztuki zachodniej: twarze pełne zła. Takie twarze mają żołnierze, którzy biczują Chrystusa, którzy pilnują przybijania Go do krzyża, a także spora część gapiów. Jeśli patrzeć na nie współczesnymi oczami, sprawiają wrażenie groteskowe, nawet komiksowe: oblicza wykrzywione złością, bezlitosną kpiną, krzywe zęby, karykaturalnie wydłużone podbródki, zmarszczone brwi, odstające uszy, asymetria rysów. Z drugiej strony, mimo karykaturalności przedstawienia, widzimy, że artyści uchwycili elementy rysów prawdziwych ludzi – i wypełnili je właśnie złem. Robi to wrażenie.
Kompozytorzy również umieli tę grupę ludzi ukazać. W niemieckich pasjach, w tym Bachowskich, najlepiej słychać to w chórach, odpowiadających z porywem wewnętrznej wściekłości na pytanie Piłata Was soll ich denn machen mit Jesu?: Lass ihn kreuzigen!
Jeśli zastanawiamy się głębiej nad wydarzeniami z początku naszej ery, możemy zadać sobie pytanie: co z tymi ludźmi, którzy zostali tak sugestywnie przedstawieni przez artystów sprzed kilkuset lat? Co z tymi, którzy nie rozumieli, w czym biorą udział? Czy pojęli to po czasie? A co z tymi, którzy świadomie uczestniczyli w intrydze przeciwko niewinnemu, dając ujście swoim najgorszym instynktom? I wreszcie: czy są ludzie całkowicie źli?
To pytanie dotyczy czasów nie tylko ewangelicznych, ale też współczesnych. Postawiłem je sobie, czytając o Gizeli Jagielskiej, ginekolog z Oleśnicy, która w ramach „aborcji” zastrzykiem zabiła dziecko mające już dziewięć miesięcy i, zdaniem innych lekarzy, zdolne do życia poza łonem matki. Pani Jagielska – użycie słowa „doktor” w tym wypadku nie przechodzi mi przez klawiaturę – to chyba bardziej aktywistka proaborcyjna niż ginekolog. Tak wynika z przeglądu jej wypowiedzi, które brzmią bardziej jak ideologiczne deklaracje niż wyjaśnienia lekarza. Wskazują też na to związki z propagującymi aborcję środowiskami. Trudno również uznać, że do uśmiercenia dziecka, które mogłoby spokojnie przeżyć, nie są potrzebne bardzo specyficzne kwalifikacje psychiczne. Znamy to z historii ludzi, którzy potrafili w swoich pokrętnych osobowościach układać obok siebie seryjne, nawet masowe zabijanie i przykładne życie rodzinne. Psychologowie potrafiliby z pewnością objaśnić, jakie mechanizmy pozwalają takim ludziom z potężnie obciążonymi sumieniami pozornie normalnie funkcjonować. Chyba że przyjmiemy, iż takie osoby sumienia nie mają.
Wklejam więc sobie w wyobraźni panią Jagielską w późnośredniowieczny obraz pasyjny (choć na ogół w rolach paskudnych gapiów artyści umieszczali mężczyzn) jako jedną z osób, które wykrzywiają się, pokrzykują, plują, zaspokajają swoje złe instynkty. Krzyczą: Lass ihn kreuzigen! Ale też zadaję sobie pytanie: czy można być złym do szpiku kości? Może jednak nie?