„Chiny produkują najwięcej zielonej energii!” – ileż to razy czytałem takie komentarze obrońców europejskiego klimatystycznego kursu na ścianę. Chodziło o pokazanie, że Europa w swoim szaleństwie nie jest sama, bo przecież Chiny – odpowiadające za około jedną trzecią całości światowych emisji CO2 – również działają na rzecz tego, aby planeta nie spłonęła.
Ta argumentacja opiera się jednak na niewiedzy i manipulacjach. Jak jest naprawdę?
Chiny oficjalnie zadeklarowały osiągnięcie neutralności węglowej do 2060 r. Jednak zarazem rozpoczęły właśnie konstruowanie bloków węglowych o największej sumarycznej mocy od 10 lat – blisko 100 gigawatów. W miksie energetycznym (produkcja prądu) ChRL węgiel to nadal około 60 proc. Drugie miejsce zajmują elektrownie wodne – do 15 proc. To ważne, bo z jednej strony energia wodna należy do źródeł odnawialnych, ale z drugiej jest w większości pozbawiona wad energii ze słońca i wiatru, czyli chwiejności i niestabilności (zagrożenie może stanowić jedynie susza). Słońce i wiatr to około 13 proc., a energetyka jądrowa – około 5 proc.
Ważne jest, że Chiny to kraj kierujący się maksymalną pragmatyką, nawet jeśli przewodniczący Xi Jinping popchnął sprawy w nieco bardziej zideologizowanym kierunku niż poprzednicy. Pekin nie zrobi absolutnie nic, co podważyłoby jego pozycję gospodarczą i stabilność społeczną. Chiny mają na przykład własny system handlu emisjami, ale mają też nad nim całkowitą kontrolę. Inaczej niż to ma miejsce w Unii Europejskiej, gdzie uprawnienia są przedmiotem spekulacji, a ich ceny okresowo wariują. Jeśli w Chinach zakup uprawnień stałby się kłopotem dla przemysłu, rząd po prostu by tych uprawnień dosypał do systemu.
W chińskiej polityce energetycznej i promowaniu OZE ani przez moment nie chodzi o ideologię. Bajki o płonącej planecie i zmianach klimatu powodowanych przez człowieka obchodzą członków Biura Politycznego Komunistycznej Partii Chin tyle co zeszłoroczny śnieg (jeśli spadł). Ważne jest, aby państwo było gospodarczo silne, niezależne i aby miks energetyczny był optymalny z punktu widzenia społecznego spokoju.
To dokładnie odwrotnie niż w Europie, gdzie interesy przemysłu są na ostrym kursie zderzeniowym z ideologicznym zacietrzewieniem części elity lub po prostu polityczną inercją, wynikającą z braku innych pomysłów – to przypadek pani Ursuli von der Leyen.
Coś się tu jednak delikatnie przełamuje. 3 kwietnia Parlament Europejski zagłosował za opóźnieniem do lipca 2027 r. wejścia w życie przepisów o rozszerzonej sprawozdawczości (CSRD – Corporate Sustainability Reporting Directive), czyli jednego z przepisów tworzących coraz obfitszy korpus Zielonego Ładu. Dyrektywa CSRD to przykład kompletnie montypythonowskiego przerostu biurokracji – firmy, zamiast skupiać się na robieniu pieniędzy, będą musiały raportować spełnianie wydumanych celów, związanych ze „zrównoważonym rozwojem”. Chiny oczywiście nie mają swojej CSRD.
Odłożenie wejścia w życie tych przepisów to dobry sygnał. Problem w tym, że głupota odłożona o rok czy dwa nie staje się przez to ani trochę mniej głupia. A przecież w wielu sprawach Komisja Europejska zapowiada, że nie ustąpi ani na jotę. Tak jest choćby z zakazem rejestracji nowych samochodów spalinowych od 2035 r., choć plan ten jako żywo jest jednoznacznie nie do realizacji.
Tak działająca Europa ma po jednej stronie do bólu pragmatycznego Xi, a po drugiej – Donalda Trumpa, o którym część europejskich komentatorów powiada, że jest szaleńcem. Patrząc na jego decyzje m.in. o wystąpieniu USA z Porozumienia Paryskiego i o intensyfikacji wydobycia węgla i zestawiając to z europejskim klimatyzmem, można mieć naprawdę wątpliwości, kto tu oszalał.