Niemiecki Urząd Ochrony Konstytucji (BfV – Bundesamt für Verfassungsschutz) 2 maja ogłosił, że uznaje Alternatywę dla Niemiec (AfD) za organizację ekstremistyczną, zagrażającą demokracji. Tymczasem niedawno opublikowany sondaż (z 22 kwietnia) pokazywał, że AfD jest w rankingu poparcia na prowadzeniu, uzyskując 26 proc. poparcia w porównaniu z 25 proc. dla CDU/CSU.
Decyzja BfV – całkowicie uznaniowa – opiera się na stwierdzeniu, że AfD rozumie naród nie jako osoby z przyznanym obywatelstwem, ale według kryterium etnicznego i pochodzenia. To, zdaniem urzędu, oznacza podważanie systemu demokratycznego. Powstał na ten temat raport, ale… tylko do wewnętrznego użytku służby. Nikt więc nie będzie w stanie go publicznie zrecenzować i ocenić, jak mocne argumenty w nim padają.
Wielu komentatorów wskazuje, że decyzja BfV może być wstępem do procedury delegalizacji AfD, o co apeluje od jakiegoś czasu wielu niemieckich polityków z głównego nurtu. Taką decyzję może jednak podjąć wyłącznie federalny Sąd Konstytucyjny na wniosek którejś z izb Bundestagu, ale także rządu. Nawet gdyby jednak do rozpoczęcia takiej procedury nie doszło, działania urzędu będą mieć konsekwencje np. w postaci zniechęcenia Niemców do wspierania partii albo przystępowania do niej – wiele osób nie będzie chciało ryzykować, że znajdą się w kręgu zainteresowania służb. Nie dlatego, że mają coś do ukrycia, ale po prostu dlatego, że chcą chronić swoją prywatność i nie zamierzają godzić się na to, że wyłącznie z powodu przynależności do danego ugrupowania mogą być inwigilowane. Chyba że – co również jest możliwe – reakcja będzie odwrotna do zamierzonej i AfD jedynie zyska na podjętych przeciwko niej krokach.
Niezależnie od tego, jak oceniamy poszczególne elementy programu i poglądów Alternatywy dla Niemiec – są tam punkty stuprocentowo celne i mocno wątpliwe – wydarzenia w Niemczech powinny nas niepokoić, bo układają się w ciąg poczynań „demokracji walczącej”, który zaczął się od skasowania wyniku wyborów prezydenckich w Rumunii w grudniu ub.r. po tym, jak w pierwszej turze zwyciężył Clin Georgescu, kandydat niesłuszny z punktu widzenia mainstreamu. Oparto się przy tym na dętych podstawach, które wkrótce okazały się całkowicie fałszywe. Potem uniemożliwiono panu Georgescu start w powtórzonych wyborach. Następnie we Francji skazano Marine Le Pen, wymierzając jej bardzo surową karę za praktyki sprzed lat, które były powszechne i nie kończyły się karami. Skazanie najprawdopodobniej uniemożliwi pani Le Pen start w kolejnych wyborach prezydenckich. Teraz do tej listy dopisać możemy decyzję w sprawie AfD. Kto następny?
Od zwolenników „demokracji walczącej” słyszymy nieustannie, że „demokracja musi się bronić”. Przed kim? Przed wolnymi wyborami ludzi? Jak w Monachium mówił wiceprezydent USA JD Vance: w jaki sposób Stany Zjednoczone mogą pomóc europejskim politykom, jeśli ci uciekają przed własnymi obywatelami?
To, co powinno być przedmiotem uprawnionej dyskusji i debaty, staje się powodem do podejmowania obłudnych kroków prawnych przeciwko ludziom i organizacjom. Przecież spór o to, czy za naród uważać wszystkich, którzy mają obywatelstwo, czy może jedynie tych, którzy podzielają wartości uznawane za fundamentalne dla danego narodu, albo nawet tylko tych, którzy należą do narodu na podstawie kryterium etnicznego – jest całkowicie uprawniony i obywatele mają prawo do opowiadania się za dowolną z tych koncepcji. W Polsce tymczasem także zaczynamy słyszeć, że poglądy tego czy innego polityka powinny go „wykluczać z debaty”, mimo że cieszy się dużym poparciem albo uczestniczy na pełnych prawach w wyścigu prezydenckim.
Zagrożeniem dla demokracji nie są dzisiaj „ekstremiści”, ale „obrońcy demokracji”.