Człowiek nadziei pielęgnuje w sobie wspomnienia – usłyszałam ostatnio w czasie rekolekcji. Chodziłam z tym zdaniem przez kilka dni, aż przeglądając kalendarz, zatrzymałam wzrok na 10 kwietnia. „Czy takie wspomnienia też mam pielęgnować?” – pomyślałam. Nie chodzi o samą tylko katastrofę smoleńską, ale o to, co działo się wokół niej potem. Gaszenie zniczy, krzyże z puszek po piwie, haniebny raport rosyjskiej strony i premier RP szusujący w tym czasie na nartach. Odnosiłam wówczas raczej wrażenie, że nadzieja została w smoleńskim błocie. Zresztą jeszcze dziś, zwłaszcza gdy zbliża się rocznica tragedii, patrząc na zdjęcia choćby Pawła Wypycha czy Władysława Stasiaka, aż chce mi się westchnąć, że takich państwowców już nie ma…
Jednak ja – człowiek nadziei z wyboru – postanowiłam się nie poddawać. Zmusiłam swój umysł do przeszukania wspomnień z tamtego czasu i odnalezienia takich, które można byłoby opatrzeć opisem „nadzieja”. Powoli wracały słowa, twarze. Zobaczyłam tamto nasze pospolite ruszenie, a może przebudzenie. To nie były tylko imprezy młodzieży przed Pałacem Prezydenckim, celowo zakłócające spokój tym, którzy chcieli oddać hołd ofiarom katastrofy. Działo się też coś, co pozwalało wierzyć, że to jest początek, a nie koniec. W pierwszą rocznicę, jako organizacja, a może grupa młodych ludzi, którymi katastrofa pod Smoleńskiem wstrząsnęła i których poderwała do działania, przygotowywaliśmy wieczór wspomnień dla bliskich ofiar. Pamiętam dobrze, jak śp. Emilian Kamiński, widząc zapaleńców pełnych pomysłów i zarazem pozbawionych funduszy na ich realizację, zaofiarował, że udostępni nam swój Teatr Kamienica i sam na tej wieczornicy wystąpi. Nagrywając kolejne wspomnienia – niespisany testament, a może zadanie, jakie zostało do odrobienia dla nas – zdecydowaliśmy się na zaproszeniu napisać: „Gdy zabraknie Kmiciców, zostaną Kiemlicze”.
Owoców tego wielkiego poczucia obowiązku i odpowiedzialności za ojczyznę, jakie obudziły się po strasznej kwietniowej tragedii, nie da się zanegować. Nie zmniejsza to irytacji związanej z brakiem ulicy Lecha Kaczyńskiego w Warszawie. Kiedy w lutym 2022 r. Rosja napadła zbrojnie na Ukrainę, a politycy wszystkich opcji chętnie sięgali po słowa, jakie śp. Lech Kaczyński wypowiedział w Gruzji: że następna będzie właśnie Ukraina i kraje nadbałtyckie, a potem może przyjść kolej także na jego kraj – wydawało się, że Prezydent w końcu zostanie doceniony i uhonorowany. Jego myśl o Polsce, pomysł na politykę zagraniczną i dalekowzroczność na pewno na to zasługują.
Jadąc do swojej rodzinnej Stalowej Woli, mijam tablicę z napisem „Via Carpatia im. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego” i zawsze wtedy myślę: „Kiedy w Warszawie?”. Jako człowiek nadziei, który pielęgnuje wspomnienia, biorę jednak głęboki oddech. Zamiast pytać: „Gdzie dziś są tacy państwowcy?”, uznaję, że naszym zadaniem jest ich wychować. Opowiedzieć im o Polsce, powierzyć ją i przekazać, że wolność nie jest dana, ale zadana. Tak widzę rolę Kiemliczów.