Do czytania najlepsza była babcia. Wystarczyło przyjść do jej pokoju z książką i poprosić: „Poczytaj mi, babuniu”. Odkładała robótkę, krzyżówkę, pasjansa, ja mościłam się przy jej boku, a ona odchrząkiwała i modulowanym głosem przedwojennej damy zaczynała lekturę. Można było z nią nieźle odlecieć… Nigdy nie powiedziała: „Sama sobie poczytaj, przecież potrafisz” – a potrafiłam wcześnie. Wyglądało na to, że czytanie sprawia jej tyle samo przyjemności, co mnie, że sama podąża za opowieścią, wiedziona pierwotnym, naiwnym zaciekawieniem: co będzie dalej? Cieszyła się jak dziecko, kiedy jej synowa, a moja mama, nauczycielka, donosiła ze szkolnej biblioteki kolejne pozycje.
Jedno z najwcześniejszych wspomnień dotyczy babci, która otwierając książkę, mówi do mnie: „Jeśli nie będziesz rozumiała jakiegoś słowa, to mi przerwij i zapytaj”. I tak robiłam, a słowa zaczynały dla mnie znaczyć coraz więcej. Uwielbiałam, kiedy kończąc czytanie, odsapywała z zadowoleniem i przeciągała się jak najedzony kot. Lubiłam jej recenzje i komentarze na gorąco; pamiętam zwłaszcza rozczarowanie „Alicją w Krainie Czarów”. Wśród niewielu czarno-białych zdjęć z tamtych czasów zachowało się takie: las, sosenki, kocyk, na kocyku babcia z otwartymi ustami i oczami utkwionymi w stronicach książki opartej na podgiętej nodze, a obok może czteroletnia dziewczynka z nieobecnym spojrzeniem…
Wśród własnych książek miałam jedną o wytartych, brązowych, broszurowych okładkach. Niezrozumiałych słów w tej książce było bez liku, choć tekstu nie pamiętam. Może były tylko podpisy pod obrazkami, po jednym dużym na każdej stronie, które i tak były najważniejsze. Otóż można je było kolorować. Babcia czuwała nad moimi wysiłkami; teraz wiem, że wdrażała mnie w podstawy ikonografii chrześcijańskiej. Szata Maryi miała być niebieska, Jezusa – czerwona, a Judasza – żółta. Dzięki babci postacie z obrazków zyskiwały imiona i stawały się uczestnikami historii. Babcia opowiadała, a ja myślałam: „Skąd ona to wszystko wie?”. I jeszcze: „Nigdy tego wszystkiego się nie dowiem. Gdybym miała książkę z tymi historiami…”. Nie wiedziałam wtedy, że taka książka istnieje, i nie kojarzyłam, że to ona jest czytana w kościele. Pierwsze Pismo Święte znalazło się w moim domu wiele lat później.
Mama, zawsze bardzo zajęta, czytała mi na tyle rzadko, że trudno było dostroić się do jej stylu. Tata czytał mi tylko raz, ale zapamiętam to do końca życia. Namówiłyśmy go z siostrą, by poczytał nam Andersena. Wybór padł na „Dziewczynkę z zapałkami”. Ze zdumieniem patrzyłyśmy, jak wraz z lekturą tata zwalnia, z coraz większym trudem opanowuje drżenie głosu, jego oczy robią się mokre, wreszcie po ostatnich słowach rzuca książkę i wypada z pokoju z niezrozumiałym półzdaniem. Nauczyłam się wtedy trzech rzeczy. Że dobra literatura może być źródłem wielkich przeżyć i emocji. Że nawet duży i silny mężczyzna może płakać. I że nic nie porusza człowieka tak głęboko jak cierpienie dzieci.
Tak, życie i czytanie składają się z chwil. Ale każda z nich może być ważniejsza, niż się wydaje. Warto je razem przeżyć.