Katolicyzm powinien być po prostu katolicyzmem. Opartym na Biblii, Tradycji i Magisterium Kościoła, otwartym na działanie Ducha Świętego, który prowadzi Kościół Chrystusowy „do całej prawdy” (zob. J 16,13). Ale w naszym niedoskonałym świecie, także w Kościele, mamy różne poglądy na te same sprawy. I nawet jeśli odrzucamy zgodnie herezje, to pozostaje jeszcze wiele różnic, by nie powiedzieć podziałów. Zresztą z tym odrzucaniem herezji też dziś bywa różnie. To prawda, że w ramach Kościoła katolickiego można pięknie i wzbogacająco się różnić, ale nie zawsze tak jest. Dlatego zdarza się, że bliżej nam do kogoś, kto nie jest katolikiem, niż do współwyznawcy.
Niektórzy katolicy zdają się popierać prawie we wszystkim ideologie lewicowo-liberalne i związaną z nimi krytykę Kościoła. A jeśli już w czymś nie mogą liberalnej lewicy całkowicie poprzeć, np. w sprawie aborcji, to temat przemilczają albo atakują… antyaborcjonistów, zarzucając im fanatyzm. Albo twierdzą – o czym pisałem w poprzednim tekście – że aborcja to nie jedyne i nie najważniejsze kryterium wyborów. Możemy zatem mówić o katolicyzmie lewicowo-liberalnym. Przypomina się tu myśl Nicolása Gómeza Dávili: „Domieszka kilku kropel chrześcijaństwa do lewicowych poglądów zamienia głupca w głupca doskonałego”. Może zbyt mocno powiedziane, ale dobrze oddaje realne niebezpieczeństwo, jakie dla Kościoła stanowi uleganie neomarksizmowi strojącemu się w piórka miłości bliźniego.
Katolicyzm lewicowo-liberalny charakteryzuje się m.in. postawą, którą można by nazwać antyapologią. O ile apologeci bronili Kościoła przed atakami, pokazując, że są one przerysowane lub oparte na ignorancji, jeśli nie na cynicznych kłamstwach, o tyle katolicy lewicowo-liberalni zdają się każde walenie w Kościół przyjmować z masochistycznym entuzjazmem. Myślą, że dzięki temu Kościół się oczyszcza. Jasne, Kościół powinien się nieustannie oczyszczać, bo choć jest Chrystusowy i maryjny, to należą do niego grzesznicy. Już św. Paweł konfrontował się z taką potrzebą. Wyrzucając chrześcijanom w Koryncie rozpustę, która nie „zdarza się nawet wśród pogan” (1Kor 5,1), polecił, by tamtejszy Kościół, zebrawszy się w imię Chrystusa, wydał sprawcę zgorszenia „szatanowi na zatracenie ciała, lecz ku ratunkowi jego ducha w dzień Pana Jezusa” (1Kor 5,5). Chodzi zatem o ekskomunikę, której ostatecznym celem jest jednak zbawienie, a nie potępienie. Niemniej jednak bicie się w piersi wymaga dobrego rozeznania, zachowania umiaru, właściwych proporcji, kompetentnego stosowania prawa, szukania prawdy. W przeciwnym razie nie prowadzi do sprawiedliwości i oczyszczenia, ale zakłamanego zamieszania i niesprawiedliwości, z czym mieliśmy do czynienia np. w sprawie rzekomych masowych grobów przy katolickich szkołach w Kanadzie.
Lewicowo-liberalni katolicy mają swoiste rozumienie roli Kościoła w systemie demokratycznym. Kiedy zapytać ich, jak mogą popierać siły głoszące idee ewidentnie sprzeczne z katolicką nauką o obronie życia od poczęcia aż do naturalnej śmierci, o małżeństwie i rodzinie, o właściwym wychowaniu dzieci i młodzieży itd., to odpowiedzą, że nie możemy nikomu niczego narzucać, bo Pan Jezus nie narzucał, tylko kochał nieprzyjaciół. Wychodzi na to, że wszyscy mogą demokratycznie forsować swe przekonania, by znalazły odbicie w porządku prawnym państwa, z wyjątkiem praktykujących katolików. Nad tego rodzaju postawą ubolewali Jan Paweł II i Benedykt XVI. Ten ostatni dziwił się, „jak to możliwe, że chrześcijanie, którzy osobiście są wierzącymi ludźmi, nie mają siły, aby mocniej oddziaływać swoją wiarą na politykę”. Tyle że jest gorzej. Wielu pozwala, by lewicowo-liberalne ideologie kształtowały ich wiarę. Bardziej niż Tradycja Kościoła.