Pan premier, po epatowaniu nas kolejnymi „przełomowymi” działaniami (repolonizacja, deregulacja) przerzucił się na politykę zagraniczną i ogłosił podpisanie podobno wyjątkowego traktatu polsko-francuskiego. Stało się to 9 maja w Nancy, dokument liczy 17 stron i jak na tzw. traktat przyjaźni jest bardzo obszerny i szczegółowy, zgodnie zresztą z tytułem: traktat „o wzmocnionej współpracy i przyjaźni”. Nie jest zapewne przypadkiem, że do finalizacji traktatu doszło w okresie kampanii prezydenckiej i że jego najmocniej wybijanym przez władzę elementem jest komponent poświęcony bezpieczeństwu. Dlatego są i tacy, którzy twierdzą, że oto Polska znalazła sobie nowego obrońcę, w zastępstwie USA. To bzdura i nic takiego z traktatu nie wynika.
Zacząć jednak trzeba od tego, że Polska podobne traktaty przyjaźni zawierała z wieloma krajami, w większości w latach 90. Z Francją również, tyle że ten z 1991 r. liczył trzy strony. Z umowami tego rodzaju zwykle jest tak, że obejmują wiele zagadnień, posługując się ogólnikowym, dyplomatycznym językiem. Rzadko kiedy mają natychmiastowe, konkretne skutki – raczej służą jako podstawa do działania, gdyby któryś z rządów uznał, że takiej bazy potrzebuje.
W sprawie wzajemnych zobowiązań obronnych traktat mówi: „Zgodnie z postanowieniami art. 51 Karty Narodów Zjednoczonych w przypadku napaści zbrojnej na ich terytorium Strony udzielają sobie nawzajem pomocy, w tym przy zastosowaniu środków wojskowych. Pomoc i wsparcie będą realizowane stosownie do zobowiązań, jakie wynikają z art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego i art. 42 ustęp 7 Traktatu o Unii Europejskiej”. Mamy więc umieszczenie tych zobowiązań w mechanizmach NATO. Jednocześnie w wielu innych miejscach między wierszami widać nacisk na budowanie niezależnych europejskich zdolności obronnych, co oznaczałoby rozwadnianie Sojuszu Północnoatlantyckiego, na czym bardzo zależy Francji.
Wspomniany zapis tworzy problem ratyfikacyjny. Zgodnie z konstytucją (art. 89), jeżeli umowa międzynarodowa dotyczy m.in. sojuszy lub układów wojskowych, powinna podlegać procedurze ratyfikacji w formie ustawy. Jeśli nie – dotyczy jej tzw. mała ratyfikacja, czyli podpis prezydenta. Jaką formę ratyfikacji zamierza zastosować tu rząd – nie wiemy. Można założyć, że będzie przekonywać, iż właściwa jest ta druga, mając nadzieję, że prezydent z KO bez problemu złoży podpis.
To nie wszystko. W traktacie czytamy też, że strony dążą do realizacji skrajnie kontrowersyjnej Agendy 2030 czy do osiągnięcia neutralności klimatycznej do 2050 r. oraz wyznaczonego na 2030 r. celu redukcji emisji CO2 aż o 55 proc. (pakiet Fit For 55). To niepokoi, bo wskazuje na przyjęty przez Polskę kurs (niezależny od umowy z Francją), choć nawet obecna władza oficjalnie deklaruje sceptycyzm wobec unijnej polityki klimatycznej.
Z drugiej strony są też w dokumencie wątki niekontrowersyjne (współpraca kulturalna czy edukacyjna) albo nawet korzystne (współpraca w dziedzinie energetyki jądrowej). Ustanowiono także mechanizmy stałej konsultacji i uzgadniania stanowisk w ważnych sprawach. To głównie ma świadczyć o wyjątkowości traktatu. Same takie mechanizmy nie są ani złe, ani dobre. Podobnie jak w przypadku większości zapisów, istotne jest, jaką treścią zostaną wypełnione i jak będziemy je wykorzystywać.
Szumne ogłoszenie traktatu nasuwa nieszczęśliwe skojarzenie z 1939 r., zwłaszcza wobec zapowiedzi, że podobny traktat podpiszemy wkrótce z Wielką Brytanią. Pamiętajmy jednak, że podczas wojny z bolszewikami w 1920 r. Francja naprawdę nam pomogła, być może decydując o przetrwaniu odrodzonej Polski. Dziś to siódma armia świata, choć o charakterze głównie ekspedycyjnym. Jednak złudzenie, że przymierze z Paryżem może zastąpić sojusz z Waszyngtonem, jest bardzo groźne.