Przy pierwszej okazji – dwa lata po wypadku – zgłosiłem się na wyjazd na Ukrainę. Byłem tam ojcem duchownym kandydatów do pallotynów z Ukrainy. Spowiadałem ich, uczyłem łaciny i angielskiego, a oni wyszykowali mi mieszkanie w byłym garażu i nosili na pierwsze piętro do jadalni oraz na poddasze do kaplicy. Po jakimś czasie zachorowałem i przełożony stwierdził, że jeśli mam umierać, to w Polsce. Wróciłem do Centrum Animacji Misyjnej w Konstancinie-Jeziornie, gdzie do dziś prowadzę bibliotekę i różne rekolekcje. Doświadczenia nabrałem, jeżdżąc wcześniej z ramienia Sekretariatu Misyjnego po diecezji łowickiej i archidiecezji warszawskiej, głosząc kazania oraz kwestując na misje na Wschodzie. Dotarło do mnie, że na Ukrainie potrzebny jest ktoś sprawny, a ja mogę pomagać w ten sposób.
A co z upragnioną Syberią?
W 2004 r. wybrałem się do sióstr pallotynek w Jekaterynburgu. Pewnego dnia zadzwonił wikary z kościoła, że na niedzielę potrzeba księdza do Tobolska. Przekonał mnie, że 700 km w jedną stronę to nie tak dużo, jak na tamte realia, i pojechałem. Wygłosiłem kazanie i wróciłem. Spełniłem więc, na ile mogłem, pragnienie ewangelizacji na Wschodzie!
Wciąż pokutuje mit o cierpieniu jako karze za grzechy. Jak ksiądz to postrzega?
Przeczy temu choćby historia Hioba – człowieka sprawiedliwego poddanego ogromowi cierpień. Owszem, początkowo pytałem, dlaczego ja. Normalny jest mechanizm szukania winy w sobie, w innych. A Hiob uświadamia: „Dotąd Cię znałem ze słyszenia, teraz ujrzało Cię moje oko”. Cierpienie pozwala poznać Boga, ale jest też tajemnicą. Jestem ostrożny wobec powiedzenia o uszlachetniającym cierpieniu, wolę dodać, że jest ono szansą.
Posługuje ksiądz wśród niepełnosprawnych pacjentów, jeździ na Torwar pomagać Ukraińcom. Z jakimi reakcjami na cierpienie ksiądz się spotyka?
Kiedy po wypadku trafiłem do szpitala, na sali było jeszcze dwóch pacjentów. Jeden z nich, młody chłopak szykujący się do ślubu, miał wypadek na motorze. Złorzeczył ludziom, którzy odnaleźli go w rowie, wolał bowiem nie żyć. Drugi pacjent, starszy ode mnie nauczyciel pobity przez chuliganów, leżał unieruchomiony z przetrąconym kręgosłupem; prezentował stoicki spokój. Miał oparcie w rodzinie, ale nie miał wiary. Z podobnym przypadkiem spotkałem się, gdy znajomy poprosił o wyspowiadanie umierającego ojca, a ten odmówił przyjęcia sakramentu pokuty. Czasem w obliczu cierpienia człowiek się zatnie i nie chce znać Boga.
Zupełnie inną postawę prezentowali pacjenci hospicjum, gdzie sam się leczyłem, a przy okazji byłem z nimi: piliśmy kawę, graliśmy w karty, a potem trzymałem ich za rękę i odmawiałem Koronkę do Miłosierdzia Bożego, gdy umierali. Oni chcieli słuchać słów: „Nie bój się, idziesz do pięknego świata, który Bóg dla ciebie przygotował”. Był w nich spokój.
Pamiętam też dziewczynę na wózku z grupy, której głosiłem rekolekcje. Wykrzyczała swój ból, bo była niepełnosprawna od urodzenia, a chciała normalnie żyć: mieć męża i dzieci. Jedyne, co mogłem robić we wszystkich tych sytuacjach, to towarzyszyć i dawać świadectwo. Bóg na pewno nie chce naszego cierpienia.
Dlaczego wobec tego dopuszcza je do nas?
To jest właśnie ta tajemnica. Cierpienie może być szansą dla wyzwolenia miłości – Jan Paweł II podkreślał, że wielkie zło totalitaryzmów XX w. wyzwoliło także ogrom dobra. Podobną sytuację obserwujemy w czasie wojny na Ukrainie. Cierpienie Ukraińców wyzwoliło w nas wiele wspaniałych postaw miłości bliźniego.
Co jednak powiedzieć matce, która w bombardowaniu straciła dziecko?
Wobec cierpienia niewinnych powinno się zamilknąć. Ja patrzę wtedy na ukrzyżowanego Chrystusa, który jako ten niewinny i sprawiedliwy oddał życie za niesprawiedliwych. Z kolei wymordowani przez Heroda młodziankowie to byli święci, którzy przygotowali miejsce dla Jezusa. Cierpienie może mieć nadzwyczajną wartość.
Każda sytuacja skrajna, w tym wojna, niesie ze sobą niebezpieczeństwo, że w jej odbiorze ograniczymy się do cierpienia. Wierzący mają inną perspektywę postrzegania życia – mają nadzieję na zbawienie. Bóg nie jawi im się jako Sartre’owskie monstrum, które przybija człowieka do ściany.
Przed seminarium studiowałem psychologię, bo szukałem sensu życia, i wtedy przyszło powołanie. Skończyłem studia, ale zostawiłem je za sobą. Sens życia znalazłem w ewangelizacji. Zapamiętałem jednak przeżycia psychoterapeuty Viktora Emila Frankla, który przeszedłszy przez KL Auschwitz, zobaczył, że mimo odarcia ze wszystkiego, co ludzkie, można zachować godność. Zrozumiałem, że w każdym człowieku tkwi egzystencjalny lęk przed śmiercią, ale można go pokonać, wiedząc, że życie nie kończy się wraz z opuszczeniem tego świata i że od bezsensu cierpienia większa jest nadzieja zbawienia.