18 kwietnia
czwartek
Boguslawy, Apoloniusza
Dziś Jutro Pojutrze
     
°/° °/° °/°

Człowiek nie z tego świata

Ocena: 4.99667
6925

Zdobył serca rybaków, przemytników, żołnierzy, prostych wieśniaków z Andów. Ale nie dla siebie.

Fot. Archiwum rodzinne

W 2003 r. ks. Mariusz Graszk odprawił Mszę prymicyjną z bratem bliźniakiem, wyświęconym tego samego dnia. Mówił, że został kapłanem, by być misjonarzem. Kilka lat później rozpoczął przygotowania do wyjazdu. – Ciągle szukał – wspomina ks. Adam Zelga, jego proboszcz z parafii bł. Edmunda Bojanowskiego na warszawskim Ursynowie. – Był delikatny, ale zawsze otwarty na ludzi. Trochę się baliśmy, jak sobie poradzi, bo nie zdobywał świata metodami tego świata. Jednak każdy list od niego pokazywał, jak mężnieje.

Bardziej niż nauczycielem, był świadkiem. Kiedy pojechał do boliwijskiej wioski rybaków, którzy księdza nie widzieli kilkadziesiąt lat, zjednał ich słowami: „Mój ojciec był rybakiem i ja wiem, co znaczy praca rybaka, sam chciałem nim być”. I był – wypływał na głębię i zarzucał sieci. Łowił ludzi w konfesjonale. – Ludzi ujmowała jego prostota, pokora, ciepła zachęta do wyznawania słabości i przekonywanie o Bożym Miłosierdziu – mówi ks. Zelga. – Jego ulubione modlitwy to Różaniec i Koronka do Bożego Miłosierdzia. To w ich cieniu kształtowało się jego kapłaństwo.

W Boliwii zaraz po przyjeździe też usiadł w konfesjonale i spowiadał trzy godziny. Jego parafia miała zasięg diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, a może jeszcze większej, gdyby „rozprasować” wszystkie góry i pagórki. Pukali do niego nawet o trzeciej nad ranem. Czasem szedł daleko w góry tylko do jednego potrzebującego pomocy. Z początku nie dojadał, bo już do kogoś pędził. I tak chudy, schudł jeszcze dziesięć kilo.

W końcu musiał nauczyć się odmawiać. Ksiądz musi mieć trochę czasu dla siebie – na modlitwę, bez której karłowacieje duchowo, i na spowiedź, do której sam przystępował bardzo często. Adoracja przed Najświętszym Sakramentem, z którego kaplicą graniczył przez ścianę, dawała mu siłę w starciach z trudnościami.

W Challapata, na pograniczu Boliwii i Chile, kwitł przemyt samochodów – państwo nie dość, że bało się interweniować, to samo z niego korzystało. W końcu władze przeciw gangom wysłały wojsko. Nie obyło się bez ofiar, strony nie chciały ze sobą rozmawiać – o mediacje prosiły księdza, którego szanowali wszyscy. Choć biały, to nie gringo – czyli frajer. Padre Mario, jak tu nazywali ks. Mariusza, to ktoś, kto odwiedza chorych, przepędza złe duchy, błogosławi domy i pola, chrzci, odprawia Mszę, modli się o deszcz, o zatrzymanie plagi gryzoni – jego wpuszcza się tam, gdzie dostępu nie ma nawet policja. Kiedyś przemytnik po udanej akcji pochwalił się przed padre Mario: „Zobacz, straciłem szybę, przebiłem dwie opony, ale dojechałem! Sam tego dokonałem!”, a ściszonym głosem zapytał jeszcze: „Ojcze, ochrzcisz mnie?”. Tak wielkie pragnienie Boga było w tych chłopakach – niebezpiecznych, a zagubionych. I padre Mario ich przyjmował.

Zadziwiała go wiara ludzi, która przetrwała, mimo że – z braku kapłanów – we Mszy uczestniczyli dwa, trzy razy w roku. „Tak chyba było w Polsce 30-40 lat temu” – pisał w listach.

Kiedy miał dotrzeć do wioski położonej na 4600 metrów n.p.m., w której Msza była ostatnio 18 i 34 lata wcześniej, mieszkańcy cały dzień poprawiali drogę. Po Mszach podchodzili ludzie nękani chorobami i prosili o położenie na nich rąk. Zanim chorego zawieźli do szpitala, prosili o namaszczenie. Pewne starsze małżeństwo przygotowujące się do ślubu, by dotrzeć do padre Mario na nauki, każdorazowo wstawało o drugiej nad ranem i szło z gór siedem godzin.

Traktowano go jak członka rodziny, choć był tam dopiero półtora roku. Dlatego gdy siostrom wiozącym leki na środku drogi odczepiła się przyczepka, to do niego zadzwoniły po ratunek. Przyjechał z pięćdziesięcioma żołnierzami. Kiedy naprawiali usterkę, pędzące 120 km/h dwa autokary wyprzedzające się na wąskiej drodze zmiotły z niej księdza i kilka innych osób.

Zaraz potem Mszę Świętą w jego intencji odprawiali ordynariusz diecezji Oruro bp Krzysztof Białasik SVD i brat bliźniak, ks. Jacek Graszk, w Rzymie. Trzy godziny po wypadku padre Mario zmarł. Przy jego trumnie w Oruro całą noc modliły się tysiące ludzi. Na pogrzeb ściągnęło 12 tys. Indian, niektórzy schodzili z gór 20 godzin. Trumnę podawali sobie nad głowami, niosąc ją tak kilkanaście kilometrów od przedmieść do kościoła.

Po szczątki ks. Mariusza pojechali do Boliwii biskup ełcki Jerzy Mazur SVD i ks. Jacek – rodzony brat. W drodze na rodzinne Mazury stanęli na Ursynowie, w ostatniej polskiej parafii misjonarza. – Bóg zabiera człowieka w najlepszym momencie – mówił wtedy ks. Zelga. – Ksiądz Mariusz w Boliwii dojrzał do swojej świętości.

To był luty 2013 r. Cztery lata później w boliwijskiej wiosce Cochabamba zamordowano Helenę Kmieć. – Ona ze swoją żywiołowością będzie patronką młodzieży, ks. Mariusz zdobywał ludzi delikatnością – mówi ks. Zelga, który z Grzegorzem Polakiem napisał o nim książkę „Anioł z Challapata”. Umiał być jednocześnie blisko nich i w ich cieniu. On był nie z tego świata, autorytet zdobywał służebnością. Należy im się wspólna beatyfikacja.

PODZIEL SIĘ:
OCEŃ:

Absolwentka polonistyki i dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, mężatka, matka dwóch córek. W "Idziemy" opublikowała kilkaset reportaży i wywiadów.

DUCHOWY NIEZBĘDNIK - 18 kwietnia

Czwartek, III Tydzień wielkanocny
Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba.
Jeśli ktoś spożywa ten chleb, będzie żył na wieki.

+ Czytania liturgiczne (rok B, II): J 6, 44-51
+ Komentarz do czytań (Bractwo Słowa Bożego)

ZAPOWIADAMY, ZAPRASZAMY

Co? Gdzie? Kiedy?
chcesz dodać swoje wydarzenie - napisz
Blisko nas
chcesz dodać swoją informację - napisz



Najczęściej czytane komentarze



Blog - Ksiądz z Warszawskiego Blokowiska

Reklama

Miejsce na Twoją reklamę
W tym miejscu może wyświetlać się reklama Twoich usług i produktów. Zapraszamy do kontaktu.



Newsletter