29 marca
piątek
Wiktoryna, Helmuta, Eustachego
Dziś Jutro Pojutrze
     
°/° °/° °/°

Chodzący konfesjonał

Ocena: 4.8
853

Kiedy nie pracował, modlił się, a pytany o odpoczynek, odpowiadał, że skoro szatan nie robi sobie wolnego, to i on nie może. 23 lutego, w 20. rocznicę śmierci bp. Jana Olszańskiego, w katedrze w Kamieńcu Podolskim na Ukrainie zostanie oficjalnie ogłoszone rozpoczęcie jego procesu beatyfikacyjnego.

fot. ks. Wojciech Lipka

Pisał do o. Pio, że na Podolu, jak i na całej Ukrainie, Kościół jest prześladowany, a świątynie niszczone, że brakuje kapłanów, i pytał: „co robić?”. W odpowiedzi przyszło jedno słowo: „Trwajcie”. Więc trwał, czym zasłużył sobie na przydomek „pasterz i twierdza”.

 


CZERWONY KAPTUREK

Nie urodził się na Podolu, ale na Kresach – w Hucisku, w województwie tarnopolskim, 14 stycznia 1919 r. To ważne, bo gdy po II wojnie światowej Polacy wyjeżdżali z Ukrainy do Polski na Ziemie Odzyskane, pojechał w przeciwnym kierunku – na wschód, gdzie od lat 30. ludzie nie mieli opieki duszpasterskiej. Dwa lata po tym, jak skończył lwowskie seminarium i w 1942 r. z rąk abp. Władysława Tarnowskiego otrzymał święcenia, zaczął służyć w Gródku, w powiecie chmielnickim. Stały tam dwa zniszczone kościoły. W jednej z ocalałych kapliczek ks. Jan chrzcił, spowiadał i błogosławił małżeństwa, często po wielu latach; ludzie wreszcie doczekali pogrzebów katolickich i katechizacji młodzieży. Gdy władze komunistyczne zabroniły mu szerszej działalności, do okolicznych miejscowości jeździł spowiadać w kobiecym przebraniu.

– W 1946 r. władze szantażami zmusiły go do opuszczenia Gródka – mówi ks. Oleksandr Khalayim, postulator procesu beatyfikacyjnego bp. Jana Olszańskiego. – Przez dwa kolejne lata służył we Lwowie, po czym wrócił do parafii św. Stanisława w Gródku, co nie znaczy, że uwolnił się od prześladowań NKWD.

Późniejsza KGB także robiła dużo, by kapłani porzucili służbę. Na wypadek aresztowania ks. Olszański miał zawsze przygotowaną walizkę. Spakowany do niej cały dobytek – płaszcz, buty, albę i kilka książek – zabrał ze sobą, gdy w 1959 r. władze komunistyczne kazały mu się przenieść do wioseczki Manykowce. Dość powiedzieć, że na księdza nikt tam nie czekał, a gdy już przybył, nie wiedziano, co z nim zrobić.

– Ksiądz Jan był człowiekiem modlitwy, pokornym sługą; przez 30 lat żył w jednym pomieszczeniu przy kaplicy na cmentarzu – mówi ks. Oleksandr. – Miał zakaz opuszczania parafii, dlatego czasem z sakramentem chorych przemykał się nocą. Ludzie nazywali go „wiecznym konfesjonałem”, bo spędzał w nim godziny, oczekując na wiernych. A dzieci wołały na niego „Czerwony Kapturek”, bo w kieszeniach zawsze miał dla nich cukierki.

Żył tak biednie, że nawet prześladujące go służby mówiły, by coś z tym zrobił, a on i tak co miał, to rozdawał. Gdy wierni przychodzili raz w miesiącu na czuwanie modlitewne, wołał do gosposi: „Jasiu, dolej wody do zupy, bo goście idą” i zastawiał stół wszystkim, co miał – ku niezadowoleniu kobiety, która na wieczór nie miała czym nakarmić proboszcza. Nawet już jako biskup miał zaledwie jeden pokój, a w nim łóżko, szafkę ze stertą leków i szafę – tam spał, urzędował i przyjmował wiernych.

Ludzie widzieli, jak schorowany brnął zimową nocą w śniegu do kaplicy na adorację Najświętszego Sakramentu. Zjednał sobie nie tylko mieszkańców dotkniętej ateizmem wioski, ale i okolic, skąd do przycmentarnej kapliczki mieszczącej raptem kilkadziesiąt osób przybywało ich nawet 300. Przemierzali dziesiątki kilometrów, by uczestniczyć w Mszy świętej, a po niej zostawali jeszcze kilka dni. Koczowali, by się wymodlić „na zapas”, i odjeżdżali napełnieni Duchem Świętym. Wierni towarzyszyli proboszczowi w trudnych chwilach, swoją posługą wciąż się bowiem narażał co najmniej na deportację. Gdy z Manykowiec komuniści wieźli go na przesłuchanie do urzędu, skąd wielu już nie wracało, ludzie poszli za nim i stojąc pod oknami, patrzyli, jak jest bity. Na szczęście wrócił.

Do Manykowiec nie docierała prasa czy radio; kazania ks. Olszańskiego były jedynym „oknem na świat”. Wygłaszał je przez kilkadziesiąt minut, ale dopiero po Mszy świętej. Był słabego zdrowia i w każdej chwili gotów był na śmierć, ale wolał, by nie zabrała go w czasie Eucharystii, dlatego nie przerywał Mszy kazaniem. Nikt nie wychodził, póki ks. Jan nie skończył mówić. Pod wpływem jednej z homilii żyjące od lat razem małżeństwo postanowiło wziąć ślub kościelny, a ich córka wstąpiła do zakonu.

 


JASIU, POMĘCZ SIĘ JESZCZE

W 1987 r. ks. Jan Olszański wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów, rok później złożył pierwsze śluby, a po kilkunastu miesiącach został pierwszym przełożonym Wikariatu Ukraińskiego. I nagle w 1991 r., gdy miał 71 lat, Jan Paweł II powołał go na metropolitę diecezji kamieniecko-podolskiej. Nie czuł się na siłach podźwignąć takiego zobowiązania – przedstawiciele nuncjatury czterokrotnie przyjeżdżali go przekonywać. Wreszcie na modlitwie uświadomił sobie, że jest w wieku JPII, który wziął na siebie odpowiedzialność za cały Kościół. A on miał odpowiadać „ledwie” za kawałek Ukrainy. „Ledwie”, bo kawałek ten był wielkości Polski.

Wiedział, że nie da rady odbudować diecezji, ale próbował zbudować choćby jej fundament dla swojego następcy. Usilnie walczył o odzyskanie katedry w Kamieńcu Podolskim, która kilkadziesiąt lat służyła za muzeum ateizmu, wreszcie mu się udało. Posyłał w głąb diecezji księży, którzy wśród ocalałych katolików budowali jej struktury. Stworzył 200 parafii i wiele placówek duszpasterskich, które później stały się podstawą do utworzenia nowych diecezji, i – co nie mniej ważne – powołał seminarium w domu, który „wypożyczył” od ojców marianów.

– Wyższe Seminarium Duchowne w Gródku pod wezwaniem Świętego Ducha nazywane bywało „żartem Świętego Ducha”, bo powstało w czasie, gdy nie było na nie ani miejsca, ani pieniędzy, ani kandydatów do niego – mówi ks. Khalayim. – Nawet współbiskupi nie wróżyli bp. Janowi pomyślnego ukończenia jego budowy. Ale on wierzył, że mu się uda. Pozostało jego oczkiem w głowie: w każdym tygodniu spędzał z klerykami dwa–trzy dni. Każdego z nas, bo i ja doświadczyłem jego obecności, znał z imienia. Zawsze pytał o rodziców i troszczył się o nasze powołanie. Był dla nas niczym ojciec.

Biskupem był jedenaście lat, przez cztery ostatnie co roku pisał prośbę o zwolnienie. Na ostatnim dokumencie odmownym Jan Paweł II dopisał odręcznie: „Jasiu, pomęcz się jeszcze trochę”. Gdy w końcu w 2002 r. przeszedł na emeryturę, końcówkę życia spędził, chorując na nowotwór, a dziesięć miesięcy później – 23 lutego 2003 r. – zmarł.

Ludzie od razu wiedzieli, że odszedł święty – nawet ci, którzy się z nim nie zgadzali i go krytykowali. Gdy nie mógł już spowiadać, wierni w jego konfesjonale kładli kwiaty. – W oczekiwaniu na potrzebny do beatyfikacji cud możemy modlić się przez jego wstawiennictwo o świętość dla kapłanów i o pomoc w trudnych chwilach, w których on potrafił całkowicie zaufać Bogu – zachęca postulator procesu beatyfikacyjnego.

 

Przygotowując materiał, korzystałam z filmu „Pasterz i twierdza” w reż. Michała Kani (TV Trwam, 2020 r.) i materiałów na portalu Credo.pro

PODZIEL SIĘ:
OCEŃ:

Absolwentka polonistyki i dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim, mężatka, matka dwóch córek. W "Idziemy" opublikowała kilkaset reportaży i wywiadów.

- Reklama -

DUCHOWY NIEZBĘDNIK - 29 marca

Wielki Piątek
Dla nas Chrystus stał się posłusznym aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej.
Dlatego Bóg wywyższył Go nad wszystko i darował Mu imię ponad wszelkie imię.

+ Czytania liturgiczne (rok B, II): J 18, 1 – 19, 42
+ Komentarz do czytań (Bractwo Słowa Bożego)

ZAPOWIADAMY, ZAPRASZAMY

Co? Gdzie? Kiedy?
chcesz dodać swoje wydarzenie - napisz
Blisko nas
chcesz dodać swoją informację - napisz



Najczęściej czytane artykuły



Najwyżej oceniane artykuły

Blog - Ksiądz z Warszawskiego Blokowiska

Reklama

Miejsce na Twoją reklamę
W tym miejscu może wyświetlać się reklama Twoich usług i produktów. Zapraszamy do kontaktu.



Newsletter