W tej perspektywie mam już prawo do wypowiedzenia własnego poglądu. Najpierw więc sam siebie przestrzegam, żeby przydając Bogu pokory nie popadać w podwójną skrajność, to znaczy nie dostrzegać w Nim chłodnego egoisty, wiecznie intrygującego się samym sobą, ani – tym bardziej – wyobrażać Go sobie jako kogoś wstydliwie ukrywającego się przed ludźmi, nieśmiałego, przesadnie uniżonego. Taki obraz Boga pozostaje zwykłym urojeniem. Przestrzenią, w której rzeczywiście stykamy się z Bogiem, jest miłość, a Bóg dąży do spotkania z nami poprzez wcielenie, w Chrystusie stanowiąc z nami jedno. Dzięki temu Bóg włącza się w ubóstwo człowieka. Oznacza to, że choć nie zostają naruszone ontologiczne więzi Boga ze stworzeniem, to jednak sam fakt wcielenia należy rozpatrywać przede wszystkim w wymiarze duchowym, w porządku miłości, przechodząc od pojęcia Boga Wszechmogącego do pojęcia Boga uwielbianego jako miłość. On przecież kocha miłością pozbawioną splendoru wynikającego z boskości. Wystarczy przyjrzeć się reakcjom Jezusa, który lituje się, wzrusza na widok cierpiącego człowieka, współlitościwy z nim, współbolejący, aż do granic wyobrażenia. W głębi miłości możliwe jest jednak wszystko, nawet i to, że w Bogu cierpienie staje się źródłem miłości.
Cierpienie i upokorzenie znajdują uzasadnienie w osobistym wyborze Chrystusa. I nawet u św. Jana, który podkreśla majestat wiecznego Słowa, znajdujemy wyraźny akcent położony na kenozę Chrystusa (J 13,27–30). Chciał On bowiem – wyrażając swoim działaniem najgłębiej tajemnicę miłości – wraz z człowiekiem przejść drogę cierpiącego Sługi Jahwe. Wcielenie otwiera zupełnie niespodziewane perspektywy przed człowiekiem. Uświadamia mu jego godność, niezbywalne związanie ze Stwórcą, wpisuje w jego krwioobieg nadzieję na życie wyzbyte ościenia grzechu. I co najbardziej zdumiewające i umacniające, skraca dystans pomiędzy porządkiem transcendentnym a ziemską przygodnością, sytuując człowieka bezpośrednio w polu oddziaływania Boga. Dobrowolne wejście Chrystusa w uniżoność i całkowitą pokorę (dla nas tylko do wyobrażenia) sprawiło, że zyskaliśmy punkt orientacyjny na naszej życiowej drodze. Już wiemy, że Bóg, choć w istocie niepojęty, chce być z nami w sposób bez reszty wyrazisty, wkomponowany w nasz krajobraz, nieodróżnialny od naszej nędzy i biedy. Ujawnia, że świat jest „terenem odkupienia”, gdzie rozstrzygają się ludzkie losy.
Największa tajemnica
Nie trzeba przeto specjalnych środków ascetycznych; sama egzystencja, podległa naturalnym ograniczeniom, przynosi sposobność naśladowania kenozy Boga, oczywiście w sposób charakterystyczny dla każdej osoby, niosącej w sobie ognik niepowtarzalności i wewnętrznej oryginalności. Maryja z Józefem, zwykli, prości mieszkańcy Nazaretu, zmuszeni do egipskiej tułaczki, przyjmują Nowonarodzonego w obskurnej gospodzie lub w grocie pasterskiej:
Nie chciała nikogo niepokoić
swoją krwią; Józef więc stał
z daleka, czekał, aż będzie mógł
wejść do środka, gdzie Maryja,
powalona na skalnym klepisku,
otula Dzieciątko, które już oddycha,
rozgląda się, milczy.
Jest zimno, brakuje miejsca,
by zwołać sąsiadów i gości,
ale, kogo można byłoby sprosić
w obcej krainie, pośród mrowia
rozbawionych pielgrzymów.
Nie wiedzą. Przyglądają się sobie
z żalem i z tęsknotą, nie dostrzegając,
że Dzieciątko im błogosławi,
święci ich imiona, nas teraz wspomaga.
To wszystko sugeruje, że spełniają się zapowiedzi proroków, że miłość Boga przeniknęła i wciąż przenika do najniższych części ludzkiego żywota, że odsłania się największa tajemnica: męka i śmierć Nowonarodzonego, gdyż Jego życie, od urodzenia aż do śmierci, będzie wszczepione w tę odkupieńczą perspektywę.
Komu zatem mamy się powierzyć? Temu Jedynemu, Ubogiemu, Pokornemu, na którego warto patrzeć i któremu warto oddać się w zupełności. Jeżeli serce nie zmienia miłości – miłość przetrwa, zawsze uboga, zawsze narażona na cierpienie. Ale przez to wszechpotężna.