Na szczęście nie zanika chęć kibicowania najlepszym.
fot. PAP/EPA/GUILLAUME HORCAJUELOJestem z pokolenia wychowanego na Wyścigu Pokoju. W latach 80. ubiegłego wieku najpierw słuchałem relacji radiowych, a potem wsiadałem na rower i ścigałem się do zmroku z kolegami. „Rower” to za dużo powiedziane. Dziś niemal każdy dzieciak ma sprzęt takiej jakości, że na mojego ówczesnego składaka nawet by nie spojrzał. No, chyba po to, żeby się pośmiać. Ale mój sprzęt, dopieszczony dzięki pomocy dziadka, zawsze był gotowy do jazdy. I za sprawą tej dbałości o detale rzadko się psuł. Podobnie jak nie popsuła się moja fascynacja kolarstwem.
Chociaż przyznam się bez bicia, że na rower siadam o wiele rzadziej. O tym, że wyszedłem z wprawy, przekonałem się kilka lat temu, gdy przy okazji zgrupowania piłkarskiej reprezentacji Polski przed Euro 2016 w Arłamowie pojechałem z kolegami zwiedzać okolicę. Oni pozwiedzali – ja na drugim poważnym zakręcie wylądowałem w rowie. Trochę się pozdzierałem, i dotarło do mnie, że nieużywane umiejętności zanikają.
Na szczęście nie zanika chęć kibicowania najlepszym. Dlatego rozpoczęty w Brukseli 106. Tour de France to dla mnie kolejne święto. Bo też jest to wyścig wyjątkowy
Czytaj dalej w e-wydaniu lub wydaniu papierowym
Idziemy nr 28 (717), 14 lipca 2019 r.
Artykuł w całości ukaże się na stronie po 28 lipca 2019 r.