I znowu następna powstańcza rocznica. To już 75 lat. Jak szybko pędzi czas, jak daleko sięgają wspomnienia tamtych dni, ale jak blisko są memu sercu.

Przede mną leży stara fotografia. Na niej młoda dziewczyna z gładko przyczesanymi włosami i torebką kopertówką pod pachą. Przelatują wspomnienia jak liście z drzew w listopadzie – i nie są zabawne ani sentymentalne.
A więc napiszę o Wandzie Mackiewicz z małej, zapadłej wioski Bobrowszczyzna, hen, na dalekiej północy naszych przedwojennych Kresów. Poznałyśmy się, gdy rodzice zabrali mnie tam na wakacje. Wspólne ogniska z pieczeniem kartofli, przedstawienie dla sąsiadów i rodzin, zwierzenia dwóch dziewczynek. Z tego wyrosła przyjaźń mocna i trwała na całe życie. Tak myślały Hala i Wanda, której jakżesz polskie imię zostało zamienione na Wandela – jak nazywali ją później siostrzeńcy, dzieci starszej siostry Haliny, która przeniosła się do Warszawy i na Starówce prowadziła mały sklepik spożywczy. Wanda, chcąc pomóc siostrze, zaczęła życie w mieście.
Gdy wybuchło powstanie, nie potrafiła siedzieć bezczynnie. Chciała być użyteczna. O jej działalności nie znajdziecie wzmianki w żadnych dokumentach, w żadnej książce historycznej, w żadnym wykazie. Nie była bowiem ani harcerką, ani nie należała do żadnej organizacji wojskowej. Przyjechała do Warszawy w 1939 r., tuż po rozpoczęciu wojny. Wychowanej na wsi trudno było przystosować się do życia w murach miasta. Było jej wciąż ciasno i duszno. Tęskniła do rodzinnych stron, do zielonych przestrzeni i czystego powietrza, znanych jej gospodarskich czynności. Z czasem przyzwyczaiła się do miejskiego życia.
Polubiła Starówkę. Przeżyła tam całe pięć lat niemieckiej okupacji, i znowu się widywałyśmy. A gdy wybuchło powstanie, znalazła w nim swoją cząstkę. Z potrzeby serca pełniła swoją służbę wobec dzieci, którym przypadł najgorszy los. Były przecież zupełnie bezbronne. Organizowała gry, śpiewała piosenki, opowiadała bajki, aby tylko odwrócić uwagę od okropności i tragedii. Pocieszała zagubione, usiłując znaleźć im rodziców. Wąskie uliczki rażone pociskami stawały się przeszkodą nie do przebycia. Zaglądała do szpitali w podziemiach kościołów. Brakowało opatrunków, środków dezynfekcyjnych i przeciwbólowych. Brakowało światła, wody. Wandela była posługaczką od najzwyklejszych szpitalnych czynności. Nie miała żadnego przygotowania sanitarnego.
Aż raz postrzelił ją w nogę, ukryty za jakimś kominem, „gołębiarz”. Trafiła do szpitala przy ulicy Długiej. Strzaskana kość wymagała natychmiastowego włożenia w gips, którego znalezienie okazało się niemożliwe. Rana zabrudzona kurzem nie chciała się goić. Siódmego września zarządzono ewakuację kanałami, już pod ogniem nacierającej piechoty niemieckiej. W ręce wroga dostało się ok. 3,5 tys. ludzi, wojskowych i cywili. Poza tym 7 tys. ciężko rannych. Niemieckie oddziały SS dopuszczały się rabunków, gwałtów i morderstw. Podpalały szpitale na Długiej, Freta, Kilińskiego, Miodowej i inne.
Tak – być może – zginęła Wandela. Ciała jej nie odnaleziono. Nigdy już jej nie zobaczyłam, choć w moim sercu jest do dziś. Czytelnicy „Idziemy”, proszę Was bardzo, zapalcie 1 sierpnia znicz na wojennych Powązkach lub gdzie indziej – gdziekolwiek. Zapalcie światełko dla Wandy Mackiewiczówny, Wandeli, powstańczej panny Nikt. Bardzo Was o to proszę.