A może by tak, w ramach adwentowych przygotowań spróbować powściągliwości?
fot. Pixabay, CC0Nic nie zapowiadało niemiłego końca: towarzystwo bawiło się doskonale, sami sympatyczni ludzie, urocza gospodyni, jesienny bigos, pyszna szarlotka, ciekawe opowieści. I nagle pojawiły się żarty, a wtedy wiadomo: ten powie jeszcze lepszy, tamten go przebije, ciocia go przelicytuje i dawaj! Aniśmy się obejrzeli, jak poszło!
Kiedy jeden z gości, zresztą w koloratce, opowiedział mało zabawny, a nawet nieco turpistyczny żart o teściowej i towarzystwo jednak się zaśmiało, nie wytrzymałam. I choć w gościnie nie uchodzi zwracać uwagi drugiemu gościowi, zapytałam: czy naprawdę nawet duchowni muszą się wpisywać w ten straszny stereotyp koszmarnej teściowej?
Każda młoda mężatka i każdy młody mąż, którzy mniej lub bardziej publicznie narzekają na swoją teściową, wykazują się po prostu brakiem dobrego wychowania. Każda dojrzała dama, która została teściową i mniej lub bardziej publicznie narzeka na swoją synową czy swojego zięcia, demonstruje w ten sposób brak klasy. A umacnianie stereotypu jednoznacznie negatywnymi żartami na pewno nic nie zmieni w żadnej relacji teściowa-synowa czy teściowa-zięć. To po co te żarty? Kto ma się z nich śmiać i dlaczego? Czy naprawdę nie można inaczej?
No cóż, nie zachowałam się elegancko, i w dodatku tego nie żałuję. Temat jednak zapisał mi się gdzieś w pamięci i oto teraz, na początek Adwentu, nadarza się dla niego okazja. Bo przecież od takich, pożal się Boże, żartów my katolicy – jak choćby pokazuje to mój smutny przykład – w żadnym razie nie jesteśmy wolni. A żarty o paskudnych żonach, które czyhają z wałkiem na biednego męża, kiedy wraca co najmniej podchmielony? A żarty o rozwodach? A potem się oburzamy, kiedy ktoś opowiada – poniekąd identyczne w swojej żenującej wymowie – żarty o naszych księżach.
Skoro tyle się mówi o zapaści semantycznej – że znikają pewne treści z języka – to może należy też mówić o semantycznym analfabetyzmie? Że użytkownicy języka nawet nie wiedzą, iż słowa mają treść. I nie wiedzą, że słowa mają siłę stwórczą. Że mają funkcję formatywną. Kiedyś, dawno temu, wiedziały o tym mamy, dobre nianie, babcie i ciepłe cioteczki oraz przygotowane do swych zadań wychowawczynie, a także zakonnice, harcerskie instruktorki i inne mistrzynie życia duchowego. Pst, mówiły, pst, nawet nie mów takich rzeczy! I doprawdy nie chodziło o słowa uważane za ordynarne.
A może by tak, w ramach adwentowych przygotowań, zanim jeszcze pójdziemy, czy choćby wpadniemy, na jakieś rekolekcje – spróbować powściągliwości? To dopiero staroświeckie słowo, prawda? I właściwie o co w nim chodzi? I po co się powściągać? Nie lepiej rzucić jakimś mocnym dowcipem?
A może by tak, zanim jeszcze pomyślimy o prezentach i choinkach, zapatrzyć się na dzieci, swoje i obce, które bez żadnej świadomości, że tak właśnie rośnie miłość, używają w swoich listach do św. Mikołaja, Aniołka lub Gwiazdorka samych najpiękniejszych słów.