Nie, nie byłem w wesołym miasteczku, chociaż ostatnio sporo ich się w okolicy rozstawia. Słowem rollercoaster opisuję wrażenia ze spotkań z ludźmi. Dla księdza bowiem, są one często właśnie jak jazda taką kolejką górską – raz w górę, raz w dół, raz lewo, raz w prawo, ale za to, prawie zawsze, gwałtownie i szybko.
13.30: „nie wierzę w was, nie uznaję waszej instytucji” plus wymowna gestykulacja, grożenie palcem i zapowiedź „zajęcia się sprawą” oraz deklaracja o tym, że „już jednego nauczyciela usunęłam z tej szkoły” to rozmowa rodząca skrajne emocje z niekoniecznie miłej kategorii…
13.40: dziesięć minut później, „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”; pozdrowienie, uśmiech, wyraźne oczekiwanie na wejście w jakiś mały dialog, chęć podzielenia się swoim światem… a w pamięci, ciągle obecne, emocje z poprzedniego spotkania.
Raz w górę, raz w dół… impulsywnie…
Wiem, że każdy z nas może doświadczyć podobnych spotkań, często również jednego po drugim. Ale wiem również, że kiedy jesteś w jakimś sensie osobą publiczną, to cichy i spokojny powrót ze szkoły do domu nie jest taką oczywistą sprawą. Jako księdzu zdarza mi się to bardzo często, że jeden człowiek przychodzi w zasadzie zaraz po drugim i wsadza cię na kolejkę jadącą w drugą stronę.
To trudne, każdy przecież dąży do jakiejś stabilizacji. Również w kontaktach z innymi. Co zrobić, jeśli nie dość, że się nie da, to jeszcze czujemy się jak po rollercoasterze, na który wcale nie chcieliśmy wchodzić?
Chyba jedyne co pozostaje, to ucieszyć się z wrażeń… i zaoszczędzonych na wesołym miasteczku pieniędzy.