Poranne syreny, huk pocisków, oczekiwanie na ewakuację – to doświadczenia Polaków, których wybuch konfliktu zbrojnego zastał w Ziemi Świętej.
W sobotę 7 października o godz. 7.10 zawyły syreny. Grzegorz Stępniewski z Poznania, podobnie jak ponad 40 innych pielgrzymów, którzy nocowali w Saxum Visitor Center w miejscowości Abu Gosh, udał się do schronu. Schrony to norma w Izraelu. Jeden alarm więcej nie robi tu na nikim wrażenia, ludzie się przyzwyczaili. Jednak gdy powtórzył się pięć razy, wiadomo było, że sytuacja jest poważna.
PÓŁTOREJ MINUTY
Grzegorz przyleciał do Ziemi Świętej kilka dni wcześniej. Wraz z międzynarodową grupą pielgrzymował śladami Jezusa… do sobotniego poranka. Abu Gosh, zamieszkane przez arabskich Izraelczyków, leży na wzgórzach nieopodal Jerozolimy. Z tarasu w miejscu noclegu pielgrzymi mogli więc obserwować z oddali ostrzał w kierunku Tel Awiwu i dymiące leje po pociskach. A także działanie izraelskiego systemu przeciwlotniczego Żelazna Kopuła – rakiety strącające pociski Hamasu. Wieczorem tuż nad ich budynkiem zaczęły przelatywać izraelskie samoloty w kierunku Strefy Gazy. Potężny hałas słychać było przez całą noc. – Wiedzieliśmy, że spadają bomby, że giną ludzie – mówi Grzegorz.
Oczywista myśl: uciekać! Grzegorz był zarejestrowany w systemie Ministerstwa Spraw Zagranicznych „Odyseusz”. Zgłosił się też poprzez adres podany przez ambasadę RP w Izraelu i inny, przekazany przez MSZ. Równocześnie szukał możliwości wylotu na własną rękę. Ministerstwo radziło pozostać na miejscu i nie jechać na lotnisko. Wiele osób jednak pojechało, więc szybko zabrakło tam wody i jedzenia, a ludzie wciąż koczowali, czekając na samolot.
Grzegorz na miejscu pozostał jeszcze dwa dni, do wtorku. Członkowie grupy spędzali jak najwięcej czasu razem i więcej się modlili. Wiedzieli, że wiele osób ich wspiera. – To było pospolite ruszenie, całe grupy się modliły – mówi Grzegorz. W miasteczku nie było paniki, mimo alarmów i słyszanych z dala wybuchów. W poniedziałek pięć rakiet poleciało także w kierunku Abu Gosh. Żelazna Kopuła dwóch nie wychwyciła, ale ofiar nie było.
– Do Abu Gosh ze Strefy Gazy pociski lecą półtorej minuty. Kiedy rozlega się alarm, wiadomo, że tyle czasu zostaje, by ukryć się w schronie – mówi Polak.
Poza liniami izraelskimi i tureckimi inne samoloty nie latały. Grzegorz znalazł więc lot przez Stambuł do Warszawy. Kiedy we wtorek polskie MSZ odezwało się w sprawie ewakuacji, był już poza Izraelem. Nadal utrzymuje kontakt z pozostałymi pielgrzymami, którzy również wrócili do swoich krajów.
– My wyjechaliśmy, ale mieszkańcy zostali. To za nich teraz się modlimy – dodaje. I chce jeszcze kiedyś wrócić do Ziemi Świętej, by dokończyć wędrówkę śladami Jezusa.
SZYBKA AKCJA
Ksiądz Jacek Kucharski, biblista, feralnej soboty przebywał wraz z grupą pielgrzymów w Tyberiadzie nad Jeziorem Galilejskim, czyli na północy kraju, w miejscu oddalonym od terenu walk. Od rana realizowali sobotni program, syreny nie wyły, strzałów nie było słychać. Jednak stopniowo napływały niepokojące wieści, zaczęły też wydzwaniać rodziny pielgrzymów. Widzieli również loty kontrolne samolotów izraelskich i dwukrotnie słyszeli huk w oddali.
Ksiądz Jacek był w stałym kontakcie z biurem pielgrzymkowym, bo plany musiały ulec zmianie. Tego dnia grupa miała nocować w Betlejem, ale stało się to niemożliwe. Wrócili więc do hotelu w Tyberiadzie. – Trzeba było zająć się grupą, uspokoić ludzi. Zebraliśmy się na wspólne odmawianie różańca – wspomina.
W niedzielę zwiedzali tylko okoliczne tereny. W powietrzu wisiało pytanie: Co dalej? Do ks. Jacka – kapłana diecezji radomskiej – pisał bp Marek Solarczyk, przekazując wsparcie. Po południu przewodnik odebrał telefon z MSZ. – Pani zapytała, czy jesteśmy gotowi dzisiaj się ewakuować. Zdecydowałem, że tak, widząc niepokój pielgrzymów – mówi ks. Jacek. – Mieliśmy pół godziny na spakowanie się, poprosiłem jeszcze o jakiś posiłek, bo nie wiadomo było, ile czasu spędzimy na lotnisku.
Do portu lotniczego mieli 160 km. Po drodze widzieli czołgi, działa, mnóstwo wojska. – Życzę, żeby się wam udało – powiedział kontroler przy wjeździe na teren lotniska. Dołączyli do czekającej już grupy trzystu Polaków. Były też polskie służby dyplomatyczne. Wskutek napięcia i oczekiwania niektórym puszczały nerwy, atmosfera gęstniała.
Grupa ks. Jacka dostała bilety z numerem nieistniejącej bramki. – To nieistotne, trzeba patrzeć, gdzie wyświetli się lot do Warszawy – usłyszeli. Znaleźli się wśród pierwszych ewakuowanych, nie herculesem, ale rządowym boeingiem obsługiwanym przez polskie wojsko. Musieli poczekać jeszcze kilka godzin na bezpieczny moment. O drugiej w nocy samolot wzbił się w niebo. Na twarzach pasażerów malowały się szczęście i ulga.
Ksiądz Jacek od 26 lat oprowadza pielgrzymów po Ziemi Świętej. Wie, że w Izraelu bywa niespokojnie. Ale pierwszy raz przyszło mu ewakuować się z terenu objętego konfliktem zbrojnym. On też chce wrócić i dokończyć pielgrzymkę.
CASĄ PRZEZ KRETĘ
Franciszkanin o. Tomasz Kowalski na ewakuację czekał z grupą pielgrzymów trochę dłużej. W sobotę zwiedzali Betlejem. Wprawdzie docierały informacje o atakach ze Strefy Gazy, ale takie sytuacje na tym terenie zdarzają się często. Kiedy cieszyli się miejscem narodzenia Chrystusa, z Polski zaczęło napływać coraz więcej pytań od zaniepokojonych krewnych. – Około południa dostałem informację o zamknięciu wyjazdów z Betlejem – mówi o. Tomasz.
Co robić? Biuro podróży i ambasada zalecały pozostanie na miejscu. W niedzielę o. Tomasz odprawił Mszę w bazylice Narodzenia. Potem otrzymał z biura wiadomość o zakwaterowaniu w Jerozolimie, skąd łatwiej dostać się na lotnisko. W Betlejem sytuacja stawała się napięta, rozpylono gaz łzawiący. – Błyskawicznie spakowani, ruszyliśmy do jedynego otwartego przejścia granicznego, gdzie zastaliśmy długi szpaler oczekujących na wyjazd samochodów. Z modlitwą dotarliśmy na Górę Oliwną do hotelu 7 Arches – wspomina przewodnik. Wiedzieli już, że będą loty ewakuacyjne dla Polaków.
Dni oczekiwania wykorzystali na zwiedzanie. Po konsultacji z polskimi franciszkanami posługującymi w Jerozolimie o. Tomasz zabrał pielgrzymów na spacer po chrześcijańskich miejscach. We wtorek rano postanowili wybrać się do bazyliki Grobu Bożego. – Udało się zamówić Mszę Świętą na godz. 6.30 w Grobie Pańskim. To był cudowny dar Bożego Serca w odpowiedzi na nasze modlitewne zawierzenie. Przed Mszą w zupełnej ciszy uczciliśmy miejsce męki i śmierci naszego Pana. Cisza Kalwarii pozostanie w naszych sercach na zawsze – mówi o. Tomasz. Rzeczywiście, sytuacja była wyjątkowa, bo w bazylice niemal zawsze jest tłoczno.
Telefon wzywający do przyjazdu na lotnisko o. Tomasz otrzymał w środę. Wojskową casą polecieli z Tel Awiwu na grecką Kretę, a stamtąd LOT-em do Warszawy. – Nie taki scenariusz zakładałem, ale myślę, że tamte wydarzenia zapisały się w sercach uczestników pielgrzymki nie tyle jako doświadczenie lęku i niepewności, ile przede wszystkim jako czas, przez który poprowadziła nas miłosierna dłoń Pana Jezusa – kończy opowieść franciszkanin.
START O 5.30
Patrycja i Robert Łukasiakowie z Warszawy planowali wybrać się do Ziemi Świętej już w 2020 r., ale plany pokrzyżowała im pandemia. Ponowili próbę w 2023 r. – Odwiedziliśmy bardzo wiele miejsc. Śladami Jezusa zwiedzaliśmy Judeę i Galileę. Byłam bardzo wdzięczna, że możemy tam być, chodzić po tej ziemi. W Kanie odnowiliśmy przyrzeczenia małżeńskie – wspomina Patrycja.
W tygodniu poprzedzającym wybuch konfliktu ulice Jerozolimy były zatłoczone. Odbywało się radosne Święto Namiotów, czyli Sukkot. Nic nie wskazywało na to, co miało nadejść.
Do Polski mieli wylecieć w sobotę rano. Tej nocy praktycznie nie spali, bo o pierwszej zaplanowano wyjazd z hotelu w Betlejem. Kto wymyślił taką godzinę odlotu?! O 5.05 siedzieli w samolocie. Ruszyli o 5.32. Pasażerów było niewielu, mogli więc zajmować po kilka miejsc. Większość spała.
Już w Warszawie, około dziesiątej, do Patrycji i Roberta zaczęły przychodzić SMS-y, jeden po drugim. Ale byli tak zmęczeni, że położyli się spać. Dopiero potem dotarło do nich, co się wydarzyło i przed czym uciekli w ostatniej chwili. – Łzy wzruszenia, że Pan Bóg się nami tak zaopiekował. Dla mnie to jest mocne doświadczenie Bożej opatrzności, które mam potrzebę opowiadać na dachach – zwierza się Patrycja.
W domu zastali rozmrożoną podczas ich nieobecności lodówkę, wraz z całą zepsutą zawartością. – Sprzątając, byłam szczęśliwa, że mogę to robić, i że to tylko uszkodzona lodówka – mówi Patrycja. I dodaje, że ich lot był najpewniej ostatnim regularnym rejsem z Tel Awiwu do Polski.