Nie przybywają jako biali, którzy będą radzić, jak podźwignąć się z nędzy. Po prostu jadą na peryferie i są z ludźmi.
Salwador to obszar jednej czwartej Polski, zamieszkany przez 6 mln obywateli. Aż 3 mln wyemigrowały. Państwo nazwane imieniem Zbawiciela leży w Ameryce Środkowej, nad Oceanem Spokojnym – pięknym, ale groźnym. Zupełnie jak Salwador i jego mieszkańcy.
W ŚWIECIE GANGÓW
Pod względem liczby morderstw na jednego mieszkania w statystykach światowych Salwador zajmuje pierwsze miejsce. Tam albo się jest w gangu, albo się z jego strony doznaje krzywd.
– Na ulicach nie widać już co prawda mężczyzn wytatuowanych numerami gangów na twarzach, ale zdarzają się tacy z wytatuowanymi łezkami – każda oznacza jednego człowieka przez nich zabitego – mówi Sabina Kuk, z zawodu lekarz weterynarii, która spędziła w Salwadorze ostatnie dwa lata jako wolontariuszka misyjna Domów Serca.
Gang to w Salwadorze temat tabu. Nie wolno o nim mówić, ale na każdym kroku – zwłaszcza w biednej południowej części kraju – widać młodych mężczyzn, którzy siedzą, chodzą, palą – „patrolują”, czy w ich rewir nie dostał się członek innego gangu, i z miejsca „wymierzają sprawiedliwość”.
– Każda dzielnica czy wieś należy tam do jakiegoś gangu – tłumaczy Sabina. – Matka wysyłająca syna do szkoły nigdy nie wie, czy wróci żywy. Na piechotę iść – to ryzykowne, bo nie wiadomo, na czyj teren się wchodzi; z autobusu z kolei gangsterzy potrafią wyrzucić, i wtedy też się nie wie, na czyjej ziemi się wylądowało. Nietykalni są tylko wolontariusze – tylko oni mogą przemieszczać się między rewirami gangów bez szwanku.
Mieszkańcy Salwadoru są niezwykle pracowici – choć pracy jest jak na lekarstwo, sami ją sobie wynajdują. Sprzedają na ulicach jedzenie, picie, papier toaletowy, gazety albo… szafy. – Z meblem na plecach mężczyzna przemierza całą dzielnicę, próbując go sprzedać – opowiada Sabina. – Emerytury nie ma, ludzie pracują do śmierci. Smutny jest widok handlujących osiemdziesięciolatków.
Dom Serca, w którym posługiwała Sabina, był jednym ze zwykłych domów w slumsie. Dom Serca jest zawsze otwarty. Są dzieci, które przychodzą tam, od kiedy potrafią chodzić – jak ośmioletnia Carlita. Na stałe przesiaduje w nim chory na AIDS Diego, którego mama po pięciu latach właśnie wyszła z więzienia, skazana za udział w gangu. Obok Diega siedzi Romel, którego gang zaczął wchłaniać, przekupując telefonem, koszulką, łańcuchem na szyję – w zamian za drobne usługi. Może jeszcze uda się go uratować?
Nie dało się uratować jednego z braci Alejandra, zginął w pojedynku gangów. – Sam Alejandro, gdy przyszedł do Domu Serca, miał 10 lat i nienawiść w oczach, bałam się go – wspomina Sabina. – Swojego ojca nigdy nie poznał, większość dzieci wychowywana jest przez samotne matki, które w domach pojawiają się między odsiadkami. Bywa, że dzieci ganiają samopas nawet półtora roku. Alejandro nie ma osoby, która by go kochała. O godz. 23 przychodzi, by mu pomóc w lekcjach. Ledwo się zaprzyjaźniliśmy, a już zaczął w nas rzucać kamieniami. Interwencja u matki skończyłaby się laniem; pytałam podczas adoracji przed Najświętszym Sakramentem, co z nim zrobić. Kiedy wyjeżdżałam, nadal był niegrzeczny, ale umiał już przepraszać. Może jednak nie skończy w gangu?
Z PSYCHIATRYKA NA MISJE
Rosita wychowywała się z tatą. Po jego śmierci została z małym dzieckiem, bez pracy. Mówi, że grzech mieć dzieci, bo skazuje się je na okrucieństwa tego świata. Nie umie pisać ani czytać. Nie wyobraża sobie zarabiać inaczej niż prostytucją – robi to od 25 lat. Nie wierzy w Boga, ale po spotkaniu Go w wolontariuszach, zyskała pragnienie wiary.
Wolontariusze przychodzą do dzielnic prostytutek nieregularnie, by nie sprawiać wrażenia, że chcą dziewczyny wyciągnąć. To dla jednych i drugich byłoby niebezpieczne. – Dla mnie spotkania z dziewczynami pokroju Rosity to szkoła nieoceniania – przyznaje Sabina.
Wolontariusze docierają też do szpitali. W jednym z nich Sabina poznała chorą na białaczkę Emily. Zmarła w wieku siedmiu lat, po dwóch latach choroby. – Szpital to z kolei szkoła nadziei – mówi Sabina. – Widać tam mamy śpiące na krzesłach; od żadnej nigdy nie usłyszeliśmy: „Dlaczego moje dziecko?”, ale: „Bóg wie lepiej”. Na pogrzebie płakałyśmy tylko my, wolontariuszki, mama Emily emanowała wiarą, że jej córka znalazła się w lepszym świecie, i nadzieją na spotkanie z nią tam.