Wymarzona Polska
Do Polski przyjechała razem z rodzicami i bratem w 1992 r., jako dwunastoletnia dziewczynka. – Wcześniej słyszeliśmy o Polakach same dobre rzeczy: że są gościnni, religijni, rodzinni. Nasza rodzina nie była chrześcijańska, ale te wartości uznawaliśmy za bardzo ważne, kojarzyły nam się ze stabilnością, bezpieczeństwem – podkreśla Van Anh. – Podziwialiśmy was też za walkę z komunizmem. W Wietnamie w tym czasie władza agresywnie tłumiła opozycję, panowała atmosfera beznadziei, a wiadomości z Polski dodawały nam otuchy.Wspomina, że w wietnamskiej szkole od najmłodszych lat próbowano wpoić dzieciom elementy komunistycznej ideologii. – Historia była zupełnie sfałszowana, codziennie śpiewaliśmy piosenki o „wujaszku Ho”, a kiedyś zadano nam jako pracę domową spisywanie, co nasi sąsiedzi robią od rana do wieczora. Na początku fascynowaliśmy się tym, to była dla nas zabawa – przyznaje.
Rodzina Ton mieszkała w stolicy Wietnamu, w nie najgorszych warunkach materialnych. Rodzice podjęli decyzję o emigracji, chcąc zapewnić dzieciom bezpieczne życie i lepszą edukację. Wizę dostali bez problemu. W Polsce mieszkał wtedy ich kuzyn, który pomógł im wynająć mieszkanie w Sosnowcu. Chociaż nie potrafili powiedzieć ani słowa po polsku, nawiązali dobre relacje z sąsiadami. – Prosiliśmy ich o pomoc w każdej sprawie. Nie mieliśmy pojęcia nawet, jak czyścić okna, bo w wietnamskich domach wyglądają zupełnie inaczej, ze względu na cieplejszy klimat – śmieje się Van Anh.
Jej mama skończyła studia z zarządzania i pedagogiki przedszkolnej, a tata był leśnikiem, kierował zakładem produkcji drewna. Nie spodziewali się, że w Polsce będą zmuszeni handlować ubraniami. – Mama rozkładała towar wprost na chodniku, często jej towarzyszyłam. Na początku przerażały nas takie warunki. Zawsze byliśmy nastawieni na ciężką pracę, ale jednak bardziej wygodną.
Pojawił się też problem z edukacją Van Anh. Dyrektorzy państwowych podstawówek bezradnie rozkładali ręce: „przecież ona nie mówi po polsku, nie poradzi sobie”. – W końcu rodzice musieli mnie zapisać do prywatnej szkoły. To był dla nas ogromny wydatek. Pozostali uczniowie pochodzili z bogatych rodzin, nosili modne ubrania, a ja byłam nieśmiała i miałam kompleksy, że pochodzę z gorszego kraju – opowiada. – Bałam się, że jeśli będę źle mówić po polsku, inne dzieci mnie wyśmieją i będą mieć złe zdanie o całym Wietnamie, dlatego przez pierwszy rok prawie do nikogo się nie odzywałam.
Po paru latach opanowała język tak dobrze, że zaczęła tłumaczyć na wietnamski polską literaturę: Prusa, Leśmiana, Konopnicką i inne lektury. Gdy przyjechała do Warszawy na studia socjologiczne, weszła w środowisko młodych imigrantów. – Zaczęłam im pomagać jako tłumacz w różnych trudnych sytuacjach, zdobywałam ich zaufanie – wspomina.
Wkrótce zaczęła tworzyć własną gazetę i działać w organizacjach pozarządowych na rzecz praw człowieka, została korespondentką Radia Wolna Azja. Jej postawa nie spodobała się władzom wietnamskim, które uznały ją za „wroga ludu”. Gdy jej paszport stracił ważność, Wietnam odmówił wydania nowego. Bez paszportu zaś niemożliwe było przedłużenie legalnego pobytu w Polsce. Groziła jej więc deportacja do Wietnamu, a tam osadzenie w więzieniu lub obozie koncentracyjnym. Wtedy podjęła próbę otrzymania polskiego obywatelstwa. Pod petycją do Bronisława Komorowskiego w jej sprawie podpisało się kilkadziesiąt osób ze świata nauki, kultury i polityki. Ton Van Anh od czterech lat jest obywatelką Polski.