W wołyńskiej wsi Usicze w czerwcu odbył się jarmark, podczas którego zbierano środki na pomoc żołnierzom. Siedemnastu spośród pięciuset mieszkańców wioski jest na froncie. Wojna jednak toczy się wszędzie. Także w ludzkich sercach.
Wołyń. Świat zamiera w upale. Dziurawy asfalt wije się, omiatając nietynkowane domy otoczone drzewami. Idziemy drogą. „Bohdan od wczoraj nie pisał… Czemu nie pisał? Wczoraj się ze mną żegnał, pisał, że nie wróci. Boże…”. Pani Nela ma pięćdziesiąt lat, jasne, tlenione włosy i dżinsy z modnym przetarciem. Mówi po polsku z ukraińskim akcentem. Jej syn ma 26 lat. Zgłosił się do wojska na ochotnika. Jest na froncie w Donbasie. „Syn miał przyjaciela, kota. Wysyłał mi zdjęcia – kot w hełmie, kot w bucie. Zapytałam go, dlaczego nie przysyła już zdjęć z kotem. Powiedział, że ze strachu kotu rozerwało serce. Czasami i mi od strachu rozrywa serce. Nie wiem, jaki jest dzień, jaka godzina. Tylko trzymam przy sobie telefon”.
NAUCZYCIELKA ROSYJSKIEGO
Pukanie do drzwi. „Laryso Jakowna, tu Nela, mam dla was prezent z Polski”. Zza drzwi wygląda uśmiechnięta staruszka, drżącymi rękami trzymając się kul. „Mam niespodziankę – taki chodzik, żeby pani mogła sama wyjść z domu”. Staruszka wykonuje kilka kroków z chodzikiem… Jej dłonie drżą z radości… „Będę mogła pójść do sklepu, do ludzi!” (śmiech). Larysa Jakowna przez całe życie uczyła w miejscowej szkole rosyjskiego, ostatnie lata była dyrektorką. Zna wszystkich i wszyscy ją szanują. „Ja się nie boję wojny, bo starej to straszniej żyć niż umierać”. Siedzimy przed domem, w powietrzu czuć nuty chłodu. Grają wieczorne świerszcze. „Na co komu ta wojna? Pociski spadają po wsiach. Putin zwariował. Kiedyś żyłam na Uralu, tam taka straszna bieda. A tu Ukraina. Wszystko jest. Ludzie dobrzy. Tylu chłopców na wschód pojechało. Kiedy wiozą trumnę przez wieś, to wszyscy wychodzą na drogę, klękają, płaczą. Trwoga. Ja się boję podejść do okna…” – głos Larysy szybuje w górę. „Trwoga…”. W oczach pani Neli błyszczą łzy. „A Bohdan dziś nie pisał?” – pyta staruszka.
CERKIEW
Pachną woskowe świece. Drewniana cerkiew patrzy z ciemnych ścian wzrokiem świętych. Ludzie pielgrzymują przed nimi, depcząc rozrzucone zielonoświątkowe zielone pędy tataraku. Kłaniają się głęboko, wykonując znak krzyża i zapalając cienkie woskowe świece. Hospodi pomyłuj… – śpiewa chór. Z góry wpada snop światła, rozwierają się carskie wrota, a swiaszczennik wznosi do góry ręce… Hospodi pomyłuj… Płynie litania świętych, męczenników i patriarchów. Jego głos zatrzymuje się w miejscu, w którym powinno paść imię patriarchy Wszechrusi Cyryla, bo to cerkiew moskiewska. Imię nie pada. „Święty Duch zszedł na ziemię i napełnił ją pokojem. Pokój zrozumie tylko ten, kto żyje Duchem” – naucza kapłan. Po nabożeństwie ludzie rozchodzą się do domów, we wszystkie strony świata. „Niedużo ludzi było” – mówi pani Nela, która śpiewała w chórze. „Od dziecka chodziłam do tej cerkwi. Kiedy był Związek Radziecki, to zakazywali, ale chodziliśmy o piątej rano. Był strach. Wiele świątyń poniszczyli, a ta stoi. Teraz ci, co do cerkwi nie chodzą, to mówią, że my po stronie Moskwy! Jakiej Moskwy? My po stronie Boga! Najważniejsze to żyć z Bogiem… Bohdan pisał niedawno, że jak Bóg mu pozwoli wrócić, to nigdy nie opuści modlitwy w cerkwi. Pisał, że czuje nad sobą siłę wyższą. Czuje modlitwę matki. Bóg jest miłosierny… Ja Mu syna oddaję”.
DOM
Nieduży, stary dom z drewnianym progiem i maleńką kuchnią jest przykryty jakby drugim domem, z wysokim, strzelistym dachem. „Dach przeciekał, to nad starym domem zbudowało się nowy dom, większy. Ale ciężkie czasy. Nie ma jak skończyć i tak stoją dwa” – mówi, otwierając drzwi, pani Nela. Na podłodze, podobnie jak w cerkwi, leżą zielone pędy tataraku. Po domu biegają dzieci. „Dom buduje Dima, starszy syn. To jego dzieci. Pracuje na budowach w Polsce, ale zawsze wraca tu – na swoje. Jak się zaczęła wojna, to przyjechał z Polski i wstąpił do obrony terytorialnej”. Siedzimy przy stole w kuchni i pijemy kawę przywiezioną z Polski, na stole polskie ciastka. Mieszkanie jest urządzone prosto i pięknie, widać w nim bardzo wprawną rękę budowlańca. „Tu wyszłam za mąż, tu urodziłam dzieci. Byłam kierowniczką poczty, ale nie dało rady wyżyć. To pojechałam do Warszawy i pracowałam na rodzinę. Kiedy zaczęła się wojna, Polacy, u których pracowałam, pytali, czy nie trzeba pomóc. Cały czas zbieram dary i przywożę tu, bo tu teraz bieda. I Bohdan pracował w Polsce. Jemu pracodawcy pomogli się wyposażyć do wojska. Cały czas o niego pytają”. Wchodzimy do pokoju Bohdana. Na ścianie wisi ukraińska flaga zapisana autografami. „To koledzy z wojska się podpisali, kiedy kilka lat temu był na służbie w Kijowie”. Na ścianie wisi zdjęcie młodego żołnierza. Matka pokazuje mi zdjęcie syna w telefonie. „Wychudł, posiwiał, postarzał się. Widzi pan, w oczach coś zgasło. On pisze w SMS-ach straszne rzeczy: «Mamo, poproś Boga, żeby dał mi siły to wytrzymać», «Mamo, wiem już, że na ziemi jest piekło»”.