Moja młodość upłynęła w Bretanii i Wandei – ostatnich przyczółkach przedrewolucyjnej Francji, gdzie wciąż w wielu domach całe rodziny wspólnie modlą się przed posiłkiem.
Ponad dwa tysiące czterysta kilometrów smaganej wiatrem linii brzegowej, a za nią granitowy ląd. Najdalej na zachód wysunięty rejon Francji, na Półwyspie Bretońskim, nad Oceanem Atlantyckim. W domach na zgromadzonych przy stole spoglądają święci z oprawionych w stylizowane na XIX-wieczne drewniane ramy obrazów. Szczególne miejsce zajmuje zazwyczaj domowy ołtarzyk z figurką Matki Bożej, która przetrwała w ponadstuletnim domu – przekazywana z pokolenia na pokolenie. Trzydzieści lat temu od bretońskiej rodziny, która mnie gościła w Quimper, otrzymałam różance z San Damiano do „rozdania zagubionym ludziom” w Polsce. Trzydzieści lat temu kochana Marie-Thérèse opowiedziała mi o drodze życia Marthe Robin, proponowała lekturę biografii tej, której postać towarzyszy mi przez całe życie – czy mogłam się spodziewać, że po latach będę tłumaczyć jej Drogą Krzyżowa na prośbę Wydawnictwa Sióstr Loretanek?
Prosto spod gilotyny
W departamentach Côtes-d’Armor, Finistère, Ille-et-Vilaine i Morbihan domy były budowane z kamienia i „systemami ogrzewania” raczej nie zaprzątano sobie głowy. Mieszkańcy przyzwyczajeni są do funkcjonowania w chłodzie oraz powściągliwego stosunku do wydatków związanych z konsumpcją. Każdy przybysz z daleka zostanie nakarmiony i dostanie nocleg we wnętrzu... bretońskiej szafy. Tak bowiem, w pozycji półsiedzącej, sypiano przed stu-dwustu laty. Każdy przybysz? Za wyjątkiem gości związanych konkubinatem, bo tacy dostaną tylko strawę, a noclegu tradycyjna rodzina bretońska im nie zaproponuje.
W tym samym czasie paryżanie celebrują każdy posiłek, zwracając uwagę na deskę serów, na której liczba wystawionych do posiłku odpowiada liczebnie wszystkim dniom w kalendarzu. I nie byłoby to jedynie zwycięstwo kultu jedzenia nad duchem, gdyby nie pewien przerażający detal. Na stole w jadalni – tak samo jak przed trzydziestu laty – widzę gilotynę do krojenia sera, miniaturę rewolucyjnego modelu, który sprawnie oraz szybko miał oddzielić arystokratyczną głowę od tułowia. Żaden z gości – ani teraz, ani przed laty – nie widzi w obecności gilotyny nic zdrożnego; zmienił się tylko komentarz przy stole. Kiedyś dotyczył „fanatyków” – czytaj: katolików – teraz zaś bezcelowości protestów żółtych kamizelek. Piszę, mając w uszach dźwięk spadającego żółtego kawałka spod gilotyny – tego straszliwie realistycznego dźwięku nie zatarł nawet upływ czasu.
Upadek Francji zaczął się, gdy opuszczałam ją przed trzydziestu laty. To wówczas na tego typu przyjęciach zaczęły się pojawiać męskie pary z pieskiem – przestawianym jako latorośl tychże, mająca prawo do własnego talerza przy stole i wysokiego stołka do karmienia niemowląt. Już w latach 80. ten kraj nie zasługiwał na miano La douce France – słodkiej Francji, opiewanej w sławnej piosence jako „drogi kraj dzieciństwa”.
Bretania ocalona
Czytelnicy mogą się poczuć nieco zdezorientowani, bo skoro tytuł artykułu brzmi: „Nadzieja dla Francji”, powinno wreszcie powiać optymizmem. Otóż nadzieja jest – w Bretanii i Wandei. Nie poddały się za rewolucji francuskiej, nie poddadzą się i teraz. Wraz z bretońskimi przyjaciółmi odwiedziłam po wielekroć nie tylko miejsca arturiańskie – stanowiące nieprzemijalny dowód łaknienia etosu rycerskiego – ale i sanktuarium św. Anny d’Auray, wzniesionego w XVII w. Docieraliśmy doń, wędrując kilometrami brzegiem oceanu i dołączając wreszcie do pielgrzymki o kilkusetletniej tradycji. Zbudowane zostało po serii objawień, jakich według tradycji miał doświadczyć Iwo Nicolazic.