Wysoki próg selekcji i wysokie płace wystarczą, by nauczycielami zostawali najlepsi - mówi prof. Bogusław Śliwerski, pedagog, w rozmowie z Moniką Odrobińską.
W tych dniach mamy się dowiedzieć o wynikach sondażu wśród nauczycieli o preferowanych formach wznawianego protestu. Jak Pan odbiera kolejne doniesienia o strajkach?
W tym roku z zawodu odeszło 30 tys. nauczycieli, co dotknęło szkoły zwłaszcza w dużych miastach. Pedagodzy to grupa głęboko spauperyzowana, która wiosną postanowiła zmienić swoją sytuację. Związki zawodowe deklarowały stanięcie po ich stronie, najpierw jednak zdradziła ich „Solidarność” podpisując porozumienia z rządem, którym sprzeciwiało się 80 proc. strajkujących. A potem zdradził ZNP, który bez referendum zawiesił strajk.
Dobrą stroną protestów było uświadomienie sobie przez nauczycieli, że są wspólnotą i do tego nie potrzebują stron związkowych, powrócili więc do idei utworzenia samorządu zawodowego w postaci Izb Nauczycielskich – postulatu z 1981 r. W swojej walce czują się jednak osamotnieni, dlatego przewiduję, że do czynnych strajków już nie dojdzie.
Obietnice rządu, już zresztą realizowane, nie satysfakcjonują ich?
W żadnym razie, i władze oświatowe to wiedzą. Jeśli obecny stan się utrzyma, do zawodu nie będą przychodzić młodzi ludzie – jak wynika z badań zleconych przez Fundację Kaleckiego. Oni są dziś nastawieni na zarobki.
Jakie płace byłyby więc dla nauczycieli satysfakcjonujące?
Jeszcze w PRL profesor psychologii społecznej Zbigniew Zaborowski na podstawie badań określił, że w środowisku nauczycielskim powinny obowiązywać dwa progi płac. W pierwszych latach pracy płaca powinna zaspokajać potrzeby zarówno bytowe, jak i kulturalne nauczyciela i jego rodziny, a po kilkunastu latach – stać się pierwszą pensją w rodzinie. Żeby dobry informatyk po studiach poszedł nie do banku, ale do szkoły, powinien mieć zaoferowaną pensję minimum 10 tys. zł.
Tak jest np. w Szwajcarii, gdzie zarobki są w ogóle wysokie. Tam do zawodu, a wcześniej na studia pedagogiczne, idą więc kandydaci, których średnia wynosi 4,5 w skali pięciostopniowej. To elita, dlatego ma wysokie wymagania płacowe; z drugiej strony społeczność lokalna wie, że od nich może wymagać.
Dlaczego więc u nas nauczycieli nie można wynagradzać sowiciej?
Oto jest pytanie. Nie można przecież płacić ludziom kiepsko tylko dlatego, że stanowią bardzo liczną – 600-tysięczną – grupę pracowniczą. Wciąż panuje u nas kult nauczyciela-siłaczki. Zaledwie 30 proc. z tych 600 tys. ma dobrze zarabiającego małżonka i może sobie pozwolić na pracę w szkole, bo to ich pasja. Reszta ma się znacznie gorzej.
Oprócz pasjonatów są nauczyciele fatalni. Czy uzasadnione jest zatem mówienie: „Czego tu wymagać od nauczycieli, skoro tak mało zarabiają”?
Zgadzam się. Nauczycielka biologii mojej córki zadaje dzieciom przepisywanie ćwiczeń, a sama krąży między ławkami wpatrzona w smartfon. Poziomu nauczania nie bada w Polsce żadna niezależna od państwa instytucja, jak to ma miejsce w Niemczech czy Wielkiej Brytanii. A wypalonych zawodowo nauczycieli jest mnóstwo.