17 lutego 1980 roku Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki jako pierwsi alpiniści w historii zdobyli zimą Mount Everest (8848 m) - najwyższy szczyt świata. Narodową wyprawą kierował prekursor zimowego himalaizmu Andrzej Zawada.
Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy, fot. Bogdan Jankowski/Wikimedia Commons /domena publicznaCichy był setną osobą na wierzchołku Everestu, a Wielicki sto pierwszą. Zimą stanęło na tym szczycie po Polakach jedynie trzech Japończyków i dwóch Koreańczyków, a ostatnie wejście odbyło się w 1993 r.
Moje pierwsze słowa brzmiały: „Halo Andrzej, wiesz gdzie jesteśmy?”. Potem razem krzyknęliśmy do słuchawki: „Na szczycie Everestu!”. Cieszyliśmy się, że odnieśliśmy sukces. Byliśmy tam w imieniu wszystkich uczestników. Każdy dał z siebie tyle, ile mógł. Na wierzchołku spędziliśmy 40 minut, pozostawiliśmy m.in. różaniec. Zabraliśmy kamienie i kartkę pozostawioną przez poprzednika, zdobywcę szczytu jesienią Amerykanina Raya Geneta, który zginął w trakcie zejścia
- wspominał Cichy wydarzenia sprzed 40 lat.
Wielicki, piąty w historii alpinista, który zapisał się w historii himalaizmu zdobyciem Korony Himalajów i Karakorum (wszystkie 14 ośmiotysięczników), dodał: „Pokazaliśmy, że można zimą stanąć na ośmiotysięczniku. Zawada lubił ryzyko i potrafił podpuszczać, zainteresować swoją ideą”.
W wyprawie brało udział 20 alpinistów, oprócz Andrzeja Zawady, zwanego „Liderem” i zdobywców, byli to: Ryszard Dmoch (zastępca kierownika), Andrzej Zygmunt Heinrich (zastępca kierownika ds. sportowych), Krzysztof Cielecki, Walenty Fiut, Ryszard Gajewski, Jan Holnicki-Szulc, Aleksander Lwow, Janusz Mączka, Kazimierz Olech, Maciej Pawlikowski, Marian Piekutowski, Ryszard Szafirski, Krzysztof Żurek, filmowcy Józef Bakalarski i Stanisław Jaworski, radiooperator Bogdan Jankowski, lekarz Robert Janik oraz ksiądz Stanisław Kardasz.
Jeden z nich Maciej Pawlikowski, od 1976 roku zawodowy ratownik TOPR (obecnie na emeryturze, ale nadal pracuje jako ochotnik), podkreślił, że atmosfera podczas narodowej wyprawy była znakomita i wyczuwało się „ducha drużyny” mimo, że sytuacja na początku lutego nie wyglądała najlepiej. Pogoda była niepewna, a ludzie zmęczeni walką z huraganowymi wiatrami. W połowie lutego kończyło się terminowe zezwolenie na wejście, które ostatecznie zostało przedłużone przez władze Nepalu o dwa dni.
Około 45. dnia wyprawy powinno się przeprowadzić atak szczytowy, bo potem zmęczenie psychiczne oraz fizyczne jest już ogromne i wyprawa nie rokuje sukcesu. Czas pod Everestem uciekał, bo w bazie byliśmy wszyscy od 4 stycznia. Kończyło się zezwolenie, a alpinistów w formie było coraz mniej. Z 20-osobowej grupy, jaka działała na początku lutego, została już tylko siódemka. Huraganowe wiatry wykańczały nas. Do szczytu zbliżyliśmy się 10 lutego i wszyscy wiedzieli, że albo teraz albo nigdy. Wyprawa załamywała się. Sygnał do ataku dali „Lider” z Ryszardem Szafirskim. To podziałało na nas mobilizująco. Ruszyliśmy w górę - ja z Ryśkiem Gajewskim oraz Cichy i Wielicki ze swoimi partnerami
- wyjaśnił Pawlikowski, który ze względu na wycofanie się swojego partnera nie dotarł do obozu IV na Przełęczy Południowej i oczekiwał na Cichego i Wielickiego w obozie III. Podkreślił, że wszyscy alpiniści w bazie cieszyli się z sukcesu, pierwszego zimowego wejścia na szczyt powyżej 8000 m. A Everest nie był jakimkolwiek szczytem.
Byłem w grupie łącznościowej z Krzysiem Cieleckim. Czekaliśmy na Leszka i Krzysia w obozie III. Naszym zadaniem było ubezpieczanie ich w zejściu, a przede wszystkim topienie lodu w menażkach i przygotowywanie dużej ilości napojów. Spotkaliśmy się 18 lutego. Nawet nie pamiętam pierwszych słów, ale wszyscy byli szczęśliwi. W bazie i w obozach życzyliśmy sobie jednego: niech ktokolwiek wejdzie, zejdzie i… niech się już to skończy. To był wspólny sukces wyprawy narodowej. Zeszliśmy razem do obozu II i tam nastąpiło spotkanie z Zawadą
- dodał.