Podobny charakter miało wydarzenie w nieodległych Baranowiczach. Prorektor ds. pracy edukacyjnej tamtejszego uniwersytetu, kandydat na deputowanego Paweł Popko, zmuszał studentów do wpłacania pieniędzy na jego fundusz wyborczy. Studenci opowiadają też, że podczas zbierania podpisów pod kandydaturą Popki do ich składania zostali zmuszeni mieszkańcy akademika. To dość typowy przykład: podobnie zachowują się kandydujący do parlamentu dyrektorzy dużych zakładów pracy, nie mówiąc już o komendantach milicji czy dowódcach jednostek wojskowych.
Ale były i wydarzenia jak na Białoruś nietypowe. Dziamitr Kazakiewicz, kandydat z ramienia nowo tworzonej Białoruskiej Chrześcijańskiej Demokracji, na początku listopada razem z kolegami protestował przeciwko funkcjonowaniu restauracji „Pojedim, Pojedim” („Jedz, Jedz”) w Kuropatach pod Mińskiem, miejscu zbrodni stalinowskich, gdzie w latach 1937-1941 NKWD zamordowało ćwierć miliona ludzi. Ochrona restauracji na nich napadła, brutalnie pobiła, a Kazakiewicz został oskarżony o chuligaństwo i skreślony z list wyborczych.
OPOZYCJA CHOĆ TROCHĘ ŻYJE
Kilka dni przed wyborami w jednym z okręgów wyborczych w Homlu o rezygnacji z kandydowania poinformował działacz opozycyjnej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej i ruchu O Wolność Uładzimir Kacora. Na spotkanie przedwyborcze przyszło trzydzieści osób, choć jego współpracownicy rozdali kilka tysięcy zaproszeń.
– Dalej nie mogę iść – oznajmił Kacora. – Wybaczcie, ale nie pozwala mi na to moja godność. Dlatego, że do komisji [wyborczych] nie puszczają opozycji, że w wielu komisjach nie ma obserwatorów, że ludziom jest absolutnie wszystko jedno – przekonywał. I dodał, że jego celem było pokazanie społeczeństwu, że „w jego osobie homelska opozycja choć trochę żyje”.
Jak pisały internetowe Nawiny, kilka dni wcześniej podczas opozycyjnej pikiety podeszła do Kacory jakaś kobieta. – Ma pan na fladze napis „O wolność”. Jakiej wolności panu brak? – spytała. Kacora jej odpowiedział: – Dla pani wolność to lodówka, to chleb, mleko i kieliszek. Nie ma się co dziwić, że rządzą nami tacy ludzie…
Słowa Kacory były może gorzkie, ale faktycznie: społeczeństwo białoruskie nie jest przyzwyczajone do demokracji. To właśnie w tym kraju pojawiło się pojęcie „bezalternatywne wybory” – czyli takie, gdy na jedno miejsce jest jeden kandydat. Tak było za czasów ZSRR, tak w wielu miejscach jest i dziś. Ale choć opozycja jest bardzo słaba, to rośnie niezadowolenie społeczne z powodu problemów gospodarczych kraju.
– Władza zachowała się nerwowo właśnie z powodu sytuacji gospodarczej kraju. Obawiała się, że kampania wyborcza może zostać wykorzystana przez oponentów i niezadowolenie wyleje się na ulice – mówi tygodnikowi „Idziemy” grodzieński dziennikarz Andrzej Poczobut. – Z drugiej strony widać większą niż wcześniej akceptację Łukaszenki przez Zachód. Czuł więc, że może społeczeństwo „przycisnąć” – dodał.
Wypowiadając się na łamach portalu UDF, znany białoruski politolog Walery Karbalewicz napisał: „władze mogły nie wpuścić opozycjonistów do parlamentu w bardziej elegancki sposób, podczas głosowania. Niby że ludzie ich nie poparli. Niezależni kandydaci byli jednak usuwani z wyborów brutalnie, demonstracyjnie, bez zwracania uwagi na to, jak ta sytuacja wygląda z zewnątrz. Oczywiście, lokalne władze otrzymały takie wytyczne”. Jego zdaniem powód jest jeden: powszechny spadek zaufania do władz. Kierownictwo Białorusi nie chciało oglądać opozycyjnych pikiet pod zakazanymi biało-czerwono-białymi flagami, czasem z radykalnymi hasłami. „Gdyby atmosfera społeczna była inna, taka, jak 3-4 lata temu, kiedy wszyscy byli zastraszani wydarzeniami na Ukrainie, to można byłoby to ścierpieć” – twierdzi Karbalewicz. Ale obecnie władza po prostu się boi. I to mimo wciąż trwającej powszechnej apatii społecznej.
Nie wiemy, czy wśród kandydatów na deputowanych byli Polacy. Znany tu hrabia Aleksander Pruszyński, postać niezwykle barwna, usiłujący w przeszłości kandydować na prezydenta (władze do tego nie dopuściły), nie został zarejestrowany.