Tak bezbarwnych wyborów parlamentarnych nie było na Białorusi od dawna – stwierdzają obserwatorzy, eksperci i dziennikarze.
Wybory były bezbarwne w tym sensie, że nie przeprowadzono praktycznie żadnej kampanii wyborczej, niemal w ogóle nie reklamowali się kandydaci. I trudno się dziwić, skoro o tym, kto znajdzie się w parlamencie, decydował w zasadzie jeden człowiek: prezydent Alaksandr Łukaszenka.
Co wcale nie oznacza, że wszystko szło gładko. – Kampania przebiegała w o wiele ostrzejszych warunkach niż wcześniej – mówił w rozmowie z tygodnikiem „Idziemy” niezależny białoruski politolog Uładzimir Podgoł. – Kandydaci opozycji byli usuwani z list, nie dopuszczano ich do telewizji, ich teksty nie były publikowane w gazetach, a jeden został aresztowany, pobity i skreślony z list wyborczych. Przedstawiciele opozycji praktycznie nie znaleźli się w komisjach wyborczych, więc głosy liczą tylko urzędnicy – dodał.
To ostatnie faktycznie wystarczy za podsumowanie białoruskich wyborów. W lokalnych komisjach wyborczych znalazło się zaledwie 21 przedstawicieli partii opozycyjnych, czyli 0,033 proc. wszystkich. Poprzednio bywało ich kilka razy więcej, choć i tak bardzo niewielu. No i głosować można było na kilka dni przed terminem, a urn pilnowali urzędnicy i milicja…
BEZPARTYJNI ŁUKASZENKOWCY
Choć były pomysły na stworzenie własnej partii Alaksandra Łukaszenki, on sam ostatecznie z tego zrezygnował, chcąc raczej być reprezentantem całego narodu, niż tylko jednego ugrupowania. Podjęto próbę stworzenia partii władzy o nazwie Biełaja Ruś; ostatecznie jest to jedynie stowarzyszenie. Od lat w białoruskim parlamencie dominują więc bezpartyjni, niemal wyłącznie zwolennicy Łukaszenki. W dotychczasowym do żadnej partii nie należało aż 94 ze 110 deputowanych, przy czym tylko jeden z bezpartyjnych był kojarzony z opozycją.
Opozycja w Izbie Reprezentantów – tak, tworząc nowy parlament, Łukaszenka wyraźnie nawiązywał do nazwy izby niższej Kongresu USA – oprócz jednej deputowanej bezpartyjnej miała też ostatnio jedną reprezentantkę opozycyjnej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej. Pojawienie się tych dwóch osób w Pałacie Pradstaunikou (tak nazywa się po białorusku) było sporym zaskoczeniem. Ewidentnie prezydent Łukaszenka chciał pokazać, że w kraju jednak jest demokracja, skoro w Izbie, pogardliwie nazywanej przez opozycję „pałatką” (po rosyjsku i białorusku – „namiot”) znaleźli się przeciwnicy władzy. Dodajmy: po latach autorytarnych rządów Łukaszenki, słabi i bardzo źle zorganizowani.
Pozostali partyjni deputowani należeli do „koncesjonowanych” ugrupowań. Prołukaszenkowska Komunistyczna Partia Białorusi miała ich dziewięciu (jest też druga, opozycyjna partia komunistyczna o nazwie Sprawiedliwy Świat), jednego – liberalni demokraci wzorujący się na rosyjskim ugrupowaniu o tej samej nazwie, stworzonym przez Władimira Żyrinowskiego, a dwie mniejsze i zupełnie nieznaczące partie – po trzech. Te ostatnie ugrupowania nazywane bywają „partiami-fantomami”, bo faktycznie ich nie ma, a objawiają się w zasadzie jedynie przed wyborami, by pozorować demokrację i pluralizm. Nie bardzo wiadomo, czym się różnią, bo jednakowo silnie wspierają Łukaszenkę.
Spodziewano się, że podobnie będzie i tym razem: wygrają bezpartyjni, bo choć partie zgłosiły sporą liczbę kandydatów, stanowiącą w sumie największą grupę spośród ponad pół tysiąca kandydatów, to jednak system wyborczy absolutnie nie wspiera stronnictw politycznych. Najwięcej kandydatów wysunęli wspomniani już liberalni demokraci – 98. Na drugim miejscu uplasowali się prołukaszenkowscy komuniści – 50 osób, a na trzecim opozycyjna Zjednoczona Partia Obywatelska – 47. Było jasne, że komuniści i liberalni demokraci coś tam dostaną, ale zasadnicze pytanie brzmiało: Czy Łukaszenka przepuści opozycjonistów? Dziś już wiadomo, że ostatecznie do parlamentu nie wszedł ani jeden przedstawiciel opozycji.
ADMINRESURS W DZIAŁANIU
Ulice pełne czerwono-zielonych bilbordów i plakatów informujących o terminie wyborów, ale pozbawione jakichkolwiek niemal reklam samych kandydatów – do tego już Białorusini przywykli. Chcący dostać się do „pałatki” mogą wydać na kampanię tak niewielkie pieniądze, że wystarczy na kilkaset ulotek i parę czarno-białych plakacików.
Na dokładkę władze stosują tzw. „admiresurs”, czyli naciski administracyjne na wyborców. Czasami są one silniejsze, czasami słabsze – w tym roku administracja postanowiła najwyraźniej, że ważniejszy jest porządek i spokój niż choćby pozory demokracji.
Opozycyjne pismo „Salidarnasć” podało kilka przykładów działań władz lokalnych. Oto na przykład na początku listopada w grodzieńskim Gimnazjum nr 1 odbyło się spotkanie z wyborcami prołukaszenkowskiej kandydatki Iriny Łukanskiej. Choć trwały wakacje, na spotkanie przybyło około stu nauczycieli z największych grodzieńskich placówek oświatowych. Wszyscy byli bowiem… członkami lokalnych komisji wyborczych! Kilka dni wcześniej, również w Grodnie, organizacja kombatantów z dzielnicy Październikowej (tak, na Białorusi wciąż istnieją sowieckie nazwy – obok Październikowej jest w Grodnie jeszcze dzielnica Leninowska) zgromadziła na zebraniu sprawozdawczo-wyborczym 40 szefów podstawowych organizacji kombatanckich. Wszystkim rozdano kartki z informacjami, na kogo mają głosować w wyborach, a także programy wyborcze trzech kandydatów – zwolenników Łukaszenki. Spotkanie prowadzili członkowie okręgowej komisji wyborczej.