Koniec rozdrobnienia
Trzeba przyznać, że reforma nałoży na władze uczelni obowiązki tytaniczne. Projekt zakłada głębokie i bardzo trudne do przeprowadzenia zmiany w strukturze uczelni. Niektóre z nich spotkają się z oporem kadry dydaktycznej – wywoła go przede wszystkim pomniejszenie roli wydziałów, a to przez potraktowanie uczelni jako jednego podmiotu kształcącego studentów w dyscyplinach wybranych przez władze uczelni.
Polskie rozdrobnienie działań na polu nauki jest chore
Nie mam jednak wątpliwości, że bez postulowanych zmian poziom naszych uczelni się nie podniesie. Wyjaśnię to na przykładzie informatyki: informatyki powinni być dziś nauczani – na różnych poziomach wtajemniczenia – wszyscy studenci każdej uczelni, ale to nie znaczy, że na politechnice prawie wszystkie wydziały powinny mieć swoje instytuty albo katedry informatyki! Niektóre z nich, dodajmy, miałyby prawo nadawania stopnia naukowego doktora tejże informatyki. Jest sprawą danej politechniki, jak ten dylemat „jedności w wielości” rozwiązać, ale informatyczne osiągnięcia politechniki powinny być oceniane, a jej prawo do nadawania stopni naukowych z informatyki egzekwowane na poziomie uczelni jako jednej całości – a nie na poziomie wydziałów. Polskie rozdrobnienie działań na polu nauki jest chore.
Jestem pewien, że Konstytucja dla Nauki – przy założeniu, że nakłady na naukę będą wzrastać i będą właściwie dzielone – otwiera drogę do dogonienia przez nasze najlepsze uczelnie bardzo dobrych uczelni zachodnich. Powinna także przynieść awans innych uczelni, chociażby przez to, że ich kadry zaczną za kilka lat być zasilane przez młodych badaczy z doktoratami zdobytymi na najlepszych uczelniach.
Kto przeciw, kto za?
Nie jestem tylko pewien, czy na wysokości zadania stanie sejm – przede wszystkim partia rządząca i największa partia opozycyjna. Czy opozycja przestanie być „totalna”, czyli antypaństwowa? Czy obie partie oprą się pokusie ulegania temu czy innemu lobby – lokalnemu czy zawodowemu – dla zdobycia większej liczby głosów w przyszłych wyborach?
A co to ma wspólnego z Europą? Dotąd, jeśli w ogóle, odwoływałem się przede wszystkim do pozycji naszej nauki w obszarze nauk ścisłych, przyrodniczych i technicznych. W tych obszarach nasza obecność w nauce światowej jest raczej ograniczana wysokością środków przeznaczanych na naukę, niż czymkolwiek innym. Z kolei w obszarze nauk społecznych i humanistycznych Zachód – jestem pewien – otwiera przed nami wielką szansę, a to wskutek głębokiego kryzysu kulturalnego. Trzeba tylko nie dać się wciągnąć w ten kryzys, choć polska uczelniana „awangarda” o tym marzy.
Wolność słowa i myśli, swoboda dyskusji, a zatem filary uniwersytetu, jego racji bytu, są dziś śmiertelnie zagrożone. To temat na oddzielny tekst, ale teraz niech wystarczy tylko jeden przykład. Gościnne wykłady ciekawej feministki (to prawie niemożliwe połączenie, wiem), australijskiej pisarki Germaine Greer, spotkały się z protestami społeczności uniwersyteckich w Oxfordzie i Cardiff. A oto jedna z przyczyn owych protestów: pisarka oświadczyła gdzieś, że nie zgadza się, by kobieta niemająca penisa przedstawiała się jako mężczyzna. W ten sposób sprzeciwiła się aksjomatowi dzisiejszej „wysokiej kultury”, że to, co uważamy za naszą naturę, ma swoje źródło w wolnej decyzji każdego z nas, przeto tożsamość człowieka jest sprawą jego wyboru, dziś takiego, jutro, być może, innego.
Terror tego typu ideologii opanowuje zachodnie uniwersytety, w tym ich władze i administracje. Wykładowcy głoszący zbyt niepoprawne politycznie opinie są eliminowani – ich awans naukowy zostaje utrudniony lub uczelnia pozbywa się takich osób. I jeśli my będziemy mądrzy, to uznane polskie uniwersytety staną się europejskimi bastionami swobodnej wymiany myśli.
W roku 1991 miało miejsce pierwsze drastyczne obniżenie wydatków państwa na naukę. Początkowo planowano przeznaczyć na ten cel 9,7 bln zł (to były inne złotówki niż teraz, szalała inflacja), czyli trochę mniej niż w 1990 r., ale w ciągu roku sumę tę jeszcze zmniejszono do niecałych 7 bln zł, czyli do nakładów w wysokości 0,76 proc. produktu krajowego brutto. Potem było jeszcze gorzej: poniżej 0,5 proc. PKB w 1995 r., 0,41 proc. w 2000 r., 0,30 proc. w 2005, i odtąd lekki wzrost: 0,39 proc. w 2012 r., 0,43 proc. w 2017 r. Razem z pozabudżetowymi środkami na naukę daje to dziś poniżej 1 proc. PKB (średnia unijna to prawie 2 proc.; Finlandia i Izrael wydają na naukę około 4 proc. PKB, ale nas na to, rzecz jasna, nie stać). Nakłady na szkolnictwo wyższe wyglądały podobnie, tyle że – mówiąc z grubsza – były to, ponieważ musiały być, nakłady około dwukrotnie wyższe.