Micromanagement można przetłumaczyć jako „mikrozarządzanie”. Oznacza sytuację, gdy osoba funkcyjna, która powinna sprawować ogólny nadzór, zamiast tego dogląda detali. To nie sprawdza się nawet w średniej firmie.
fot. I. Kpalion | CC BY-SA 3.0 | linkPrezes nie jest od tego, żeby osobiście decydować, jak mają być rozłożone towary na półkach. Mikrozarządzanie zatem jest symptomem problemów. Albo szef nie umie trzymać się swoich zadań i przeszkadza pracownikom w robieniu tego, co należy do nich, albo firma jest tak dysfunkcjonalna, że bez bezpośredniego nadzoru szefa nad każdym szczegółem nie byłaby w stanie funkcjonować.
Cóż dopiero, gdy tego typu zjawisko występuje w państwie. A tak właśnie dzieje się w Polsce.
POLITYCZNE REALITY SHOW
Kiedy zaczęła się powódź, szef rządu przeniósł się niemal na stałe na Dolny Śląsk, skąd osobiście „nadzorował” akcję. Mogliśmy ten rzekomy nadzór oglądać codziennie podczas transmitowanych na żywo narad sztabu kryzysowego, co szybko zmieniło się w rodzaj politycznego reality show.
Zapewne duża część Polaków była tym zachwycona, a przynajmniej uważała to za normalne. Na takich przekonaniach żerują politycy. Tymczasem nie jest to ani normalne, ani pożądane. W dobrze funkcjonującym państwie obecność VIP-a na miejscu katastrofy czy kataklizmu może być pożądana tylko w jednym kontekście: jako jednorazowe okazanie poszkodowanym, że państwo bierze pod uwagę ich sytuację, a służbom – że docenia ich pracę. Nawet to jednak powinno mieć miejsce wyłącznie w sytuacji, gdy zachodzi pewność, że taka wizyta nie przeszkodzi w żaden sposób w działaniach ratunkowych czy prewencyjnych.
Przyjazd na miejsce zdarzenia premiera, a nawet ministra, nie niesie ze sobą żadnej korzyści. Wręcz przeciwnie: wprowadza dodatkowe obciążenia, odciąga uwagę od akcji. Każdy, kto ma do czynienia z VIP-ami z pierwszego rzędu, wie doskonale, że każda ich wizyta łączy się chociażby ze sprawdzaniem danego miejsca przez Służbę Ochrony Państwa. Tego na relacjach widać nie było, ale można założyć, że przy wejściu do budynku, gdzie odbywały się narady z udziałem Donalda Tuska, trzeba było ustawić stanowisko kontroli osobistej i bramkę wykrywającą metale oraz maszynę do prześwietlania bagażu. To standard pracy SOP. I uciążliwość dla wszystkich.
Gdyby nawet premier uznał, że koniecznie musi osobiście dowiadywać się codziennie, gdzie podwyższono wały lub dokąd wysłano ciężki sprzęt, równie dobrze można było te nasiadówki zorganizować zdalnie. Tyle że wtedy efekt medialny byłby bez porównania mniejszy.
Charakterystyczne, że obecność szefa rządu na miejscu nie przekładała się na sprawność mechanizmów pomocy, o czym świadczyły liczne sygnały od poszkodowanych. Bo niby jak miałaby się przekładać? W dobrze działającym państwie to nie wizytujący premier czy prezydent sprawia, że praca służb przebiega sprawnie. Ta sprawność zależy od działań miejscowych dowódców czy znających teren urzędników, trzymających się dobrze przemyślanych i mozolnie ćwiczonych procedur. Jeżeli procedury nie działają lub ich nie ma – nic nie pomoże. A już na pewno nie narady przy kamerach i publiczne besztanie szefów służb.
CZESŁAW PRZYGOTOWUJE
Jeszcze bardziej uderzający był przypadek alkotubek. Reagując na medialne oburzenie, Donald Tusk na portalu X zagroził legalnie działającemu i niełamiącemu prawa przedsiębiorcy zmasowanym nalotem kontrolerów, a na posiedzeniu rządu wysłał „Czesława” – czyli ministra rolnictwa Siekierskiego – do resortu, żeby w błyskawicznym trybie przygotował rozporządzenie w sprawie nietypowych opakowań alkoholu. Projekt rozporządzenia powstał (obecnie jest na etapie opiniowania) i zawiera kuriozalne rozwiązania, które nie dają przedsiębiorcom podstaw do działania w warunkach pewności prawa. Jak jednak ma być inaczej, skoro nie chodzi tu o systemowe rozwiązanie jakiegokolwiek problemu, ale o punktową, emocjonalną interwencję?
Byłoby jednak niesprawiedliwie wskazywać tylko na obecnego premiera jako wielbiciela takich metod PR-owych. Politycy lubią takie spektakle, bo jest to znacznie efektowniejsze niż długotrwałe przygotowywanie zmian, tworzenie analiz, a na koniec może nawet rezygnacja z wielkich planów, gdyby analizy pokazały, że jednak nie są one potrzebne. Jest jednak różnica między władzą poprzednią a obecną. Poprzednia celowała w akcyjność – np. impulsem do wprowadzenia przepisów o konfiskacie pojazdów pijanym kierowcom był pojedynczy wypadek z grudnia 2021 r. ze Stalowej Woli, gdy sprawca mający ponad 2 promile alkoholu we krwi potrącił na chodniku pieszą i spowodował jej śmierć. Lecz jej przedstawiciele nie mieli na koncie spektakli takich jak występ Tuska z marsowym czołem przed kamerką, gdy sypał groźbami pod adresem producenta alkoholu w tubkach, co miało przełożenie na konkretne i doraźne działania różnych struktur oraz wycofanie się zastraszonego przedsiębiorcy z dystrybucji produktu.
BARDZIEJ I MNIEJ OCZYWISTE
Motywy premiera mogą być dwojakie. Pierwszym – dość oczywistym – jest potrzeba pokazania swojej sprawczości, bo z tym właśnie rząd koalicji po dziesięciu miesiącach od utworzenia ma największy problem. Zresztą, w części właśnie dlatego, że jest gabinetem złożonym z przedstawicieli czterech ugrupowań. Tu widać kontrast z poprzednią władzą, której sprawczości nie sposób było odmówić. Oczywiście ta sprawczość przejawiała się nieraz w realizacji pomysłów co najmniej wątpliwych, ale wyborcy – również ci niechętni Zjednoczonej Prawicy – mieli wrażenie, że jeśli jakiś plan zostaje ogłoszony, to na ogół w dość szybkim czasie zamienia się w konkret w postaci ustawy czy rządowego programu. I tego samego oczekiwali od następców.
W wypadku rządu Tuska tak jednak nie jest, a niektóre sztandarowe obietnice nie zostały nawet tknięte, by wspomnieć choćby powiększenie kwoty wolnej od podatku czy przywrócenie dawnego sposobu naliczania składki zdrowotnej. Nie da się tego wciąż uzasadniać stanowiskiem prezydenta, bo Andrzej Duda nie dostał na biurko ustaw, których mógłby nie podpisać. One nie zostały po prostu uchwalone. Ba, nie ma nawet takich planów.
A skoro tego zrobić się nie daje, trzeba zapunktować inaczej – właśnie albo stawiając do pionu jakiegoś urzędnika na transmitowanej przez media naradzie sztabu kryzysowego, albo grożąc w mediach społecznościowych temu czy innemu przedsiębiorcy i nasyłając na niego kontrole.
Drugi powód, powiązany z tym pierwszym, ale mniej oczywisty, to przygotowywanie się lidera Platformy Obywatelskiej do startu w wyborach prezydenckich. Wbrew bowiem temu, co media przychylne koalicji uznają za pewnik, start Rafała Trzaskowskiego wcale nie jest pewny i przesądzony. Donald Tusk ma osobiste powody, żeby chcieć o prezydenturę powalczyć, uznając to za zwieńczenie swojej kariery politycznej oraz symboliczną zemstę nad arcyrywalem Jarosławem Kaczyńskim. Lecz zdecyduje się wystartować wyłącznie, jeśli sondaże będą mu dawały bardzo dużą szansę na wygraną. A żeby taką mieć, musi przekonać możliwie dużą grupę wyborców spoza swojej bańki.
ROLA W EPIZODACH
Na to, że taki scenariusz jest bardzo prawdopodobny, może wskazywać również przedstawiona niedawno przez premiera strategia imigracyjna Polski, dość przecież radykalnie zrywająca z ortodoksyjnym przekazem kręgów Platformie bliskich, kultywujących raczej przekaz jak z „Zielonej granicy” Agnieszki Holland. Strategia – która zawiera w sobie również sensownie brzmiące rozwiązania – jest jednak przedsięwzięciem obliczonym na lata, skomplikowanym i potencjalnie mocno zależnym od stanowiska krajów grających w UE pierwsze skrzypce. Trudno będzie przed wyborami prezydenckimi pokazać jakąś wymierną sprawczość w tej dziedzinie, więc do tego czasu będą zapewne tylko słowa.
Można zatem założyć, że aby dowieść swojej mocy, Donald Tusk – o ile zamierza w wyborach startować – przed majową elekcją pokaże nam jeszcze więcej epizodów przypominających bohaterską walkę z alkotubkami.