– Drugie referendum byłoby obrazą dla brytyjskiej demokracji i mogłoby doprowadzić do jeszcze silniejszego głosowania przeciwko UE – mówi Jonathan Luxmoore
Z brytyjskim dziennikarzem Jonathanem Luxmoore’em rozmawia Małgorzata Glabisz-Pniewska
Czy premier David Cameron odważyłby się w 2015 r. na referendum dotyczące obecności Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, gdyby nie był pewien, że jego kraj pozostanie w UE?
Kiedy jego rząd zgodził się na referendum, premier ostrożnie zaufał, że większość wybierze – mimo wszystko – pozostanie w Unii. Ten optymizm publicznie utrzymywał się aż do początku 2016 r., kiedy Cameron spróbował osobiście negocjować z Brukselą modyfikację naszego członkostwa: zabezpieczenie naszej suwerenności, gwarancje naszej waluty, ochronę dla naszego przemysłu finansowego i obniżenie zasiłków dla migrantów, m.in. z Polski.
Media podkreślały, że wynik referendum był zaskoczeniem dla wszystkich: zarówno dla zwolenników, jak i przeciwników. Jak wyglądał w Wielkiej Brytanii dzień po referendum?
Aż do końca, do momentu ogłoszenia, wynik był zupełnie niepewny. Mimo że sam Cameron chciał pozostać w UE, niecała połowa jego partii konserwatystów i pięciu głównych ministrów jego rządu głosowało za wyjściem.
Pojawiło się też wtedy nowe słowo, obecne teraz niemal na całym świecie.
Istotnie, otrzymaliśmy nowe słowo Brexit, połączenie British i exit – i sama kampania skupiła się wokół starego języka: Vote Leave, czyli „Głosuj za odejściem”, i Vote Remain, czyli głosuj za pozostaniem. Przeciętny Brytyjczyk stał się 23 czerwca 2016 r. w sprawach unijnych niezłym ekspertem. Ale doświadczenie spowodowało również głębokie podziały i wiele osobistej goryczy. Dziennikarz „Sunday Times” Tim Shipman napisał długą, szczegółową książkę o kampanii referendalnej, pokazując, jak skomplikowana i napięta stała się cała ta historia. Książka jest zatytułowana „All-Out War” – „Totalna wojna”.
Czy można powiedzieć, że Brytyjczycy byli rzeczywiście zdezorientowani, podejmując decyzję o wyjściu z Unii?
Ciągle powtarzano, że masowy przyjazd pracowników migrujących, szczególnie z Polski, „przyniesie korzyści gospodarce brytyjskiej”. Ale kto w ogóle z tego korzystał? Z pewnością wielcy pracodawcy zyskali wraz z przybyciem taniej siły roboczej – ludzi przygotowanych do pracy po 12 godzin dziennie, siedem dni w tygodniu, za połowę zapłaty swoich brytyjskich sąsiadów, bez ochrony prawnej i bez reprezentacji związkowej. Wiele firm, które w przeciwnym razie walczyłyby o przetrwanie, uznało to za fantastyczną okazję do pomnażania zysków i rozwoju. Jednak ci, którzy znajdowali się na przeciwnym krańcu rynku pracy, czuli, że ich perspektywy i szanse życiowe zostały zagrożone – dla ich rodzin funkcjonowanie stało się trudniejsze w sferze mieszkaniowej, szkolnej, zdrowotnej i socjalnej. Unia Europejska została zaprojektowana od samego początku dla społeczeństw i gospodarek na zbliżonym poziomie rozwoju – nie jako miejsce, w którym ogromne różnice w dochodach i statusie społecznym doprowadziłyby do masowej migracji w jedną stronę.
Czy da się jakoś zmierzyć skalę uczciwości kampanii przed referendum i stwierdzić, która ze stron – przeciwnicy czy zwolennicy UE – grała bardziej fair?
Chociaż obie strony wykorzystywały nieuczciwe i jednostronne twierdzenia i pretensje, myślę, że strona Leave miała ostatecznie mocniejsze i ostrzejsze argumenty, z punktu widzenia opinii publicznej, niż strona Remain. Leavers mówili o „odebraniu kontroli” nad naszymi prawami i naszymi granicami, o przesunięciu sił z Brukseli do Londynu, o wycofaniu pieniędzy od nieuprawnionych biurokratów UE, podczas gdy Remainers mówili o szukaniu nowego porozumienia z UE, ale zasadniczo broniły status quo i nie miały skutecznej odpowiedzi na obawy o masową imigrację i zmniejszenie suwerenności narodowej. Jednym z największych sukcesów strony Leave było właśnie odrzucenie „argumentu status quo” – przekonywali, że samo status quo wydaje się niepewne i niebezpieczne.
Czy w ogóle możliwe jest nowe referendum, który to motyw wielokrotnie powracał w debatach politycznych i społecznych?
Drugie referendum byłoby obrazą dla brytyjskiej demokracji i mogłoby doprowadzić do jeszcze silniejszego głosowania przeciwko UE.
Premier Theresa May kilkakrotnie przedstawiała stanowisko swojego rządu, w bardzo ważnych przemówieniach we Florencji we Włoszech i w Londynie w marcu 2018 r., w których zaproponowano dwuletni „okres przejściowy” między opuszczeniem UE a rozpoczęciem nowych stosunków handlowych. Ale podczas gdy jej ministrowie muszą negocjować z Unią Europejską i jej 27 państwami członkowskimi za granicą, muszą także negocjować i bronić każdego swojego ruchu w kraju, przeciwko krytykom i przeciwnikom, którzy zarzucają im niekompetencję i porażkę. To naprawdę absurdalna sytuacja. Ponieważ w grę wchodzą nasze najwyższe narodowe interesy, powinien to być moment, w którym wszystkie partie i frakcje w Wielkiej Brytanii spotkają się i uzgodnią podstawowe stanowisko.
Czy w tej sytuacji sami politycy w Unii też nie podgrzewają atmosfery, strasząc Wielką Brytanię, ale i inne kraje chcące brać z niej przykład? Chyba po żadnej ze stron nie widać merytorycznej debaty?
Oczywiście! Nie ma wątpliwości, że politycy w Unii też wykorzystują sytuację i manipulują opinią publiczną. Grozili na początku, że będą domagać się 100 bln euro od Brytyjczyków jako ceny wystąpienia z Unii – i jako potwierdzenie ogromnych kosztów, jakie poniesie każdy kraj, który zdecyduje się na podobny krok. Tymczasem rozgniewane i zawiedzione postaci po każdej ze stron nadal obwiniają przeciwników o kłamstwo i dezinformację.