Potem Poroszenko próbował ściągać Polaków, ale na niższe stanowiska. Wojciech Balczun został szefem Ukrzaliznycy, czyli Kolei Ukraińskich. Ten znany rockman i menedżer kierował kolejami od czerwca 2016 do sierpnia 2017 r.; najwyraźniej nie dał sobie rady z układami w tej wielkiej, ale ogromnie zaniedbanej, niedofinansowanej i skrajnie przestarzałej instytucji. Jego zasługą jest m.in. wprowadzenie znakomitych ekspresów Przemyśl-Lwów-Kijów. Były minister w rządzie PO Sławomir Nowak został natomiast w październiku 2016 r. prezesem Ukrawtodoru, państwowej agencji drogowej. Dlaczego akurat on? Niektórzy wiążą to z faktem, że doradcą Poroszenki jest Leszek Balcerowicz, inni – że niektórzy prominentni przedstawiciele ukraińskiej mniejszości w Polsce byli aktywni w środowiskach zbliżonych do dzisiejszej Platformy Obywatelskiej (np. Mirosław Czech, b. sekretarz generalny Unii Wolności), i to oni przekonali Poroszenkę.
Jak to robią inni?
Rzadko się zdarza, by obcokrajowcy zasiadali w fotelach ministerialnych. Są jednak takie przypadki, a jednym z lepiej znanych jest – co nie powinno zaskakiwać – gruziński. Właśnie w tym kraju, w latach 2004-2005, ministrem spraw zagranicznych była urodzona we Francji, w rodzinie emigrantów gruzińskich z lat 20. XX w., Salome Zurabiszwili. Przez wiele lat pracowała we francuskiej dyplomacji, będąc sekretarzem w ambasadach Francji w Rzymie, Waszyngtonie i Ndżamenie i pracując m.in. we francuskich misjach w ONZ i NATO. W 2003 r. została ambasadorem Francji w Tbilisi. Warto dodać, że Gruzję po raz pierwszy odwiedziła w 1996 r. Musiała być dla niej zaskoczeniem propozycja Saakaszwilego, by przeszła do dyplomacji gruzińskiej. Ministrem była dość krótko, bo ponad rok; potem założyła własne ugrupowanie i bezskutecznie ubiegała się o fotel burmistrza Tbilisi – w 2006 r. dostała zaledwie 2,8 proc. głosów. Zdecydowanie odcięła się od Saakaszwilego; w swej książce „Tragedia gruzińska” nazwała jego rządy „parodią demokracji”. W 2016 r. została wybrana na niezależną deputowaną do gruzińskiego parlamentu, wspieraną przez Gruzińskie Marzenie, a więc partię, która pokonała Saakaszwilego. I której rząd ściga dziś byłego prezydenta kraju.
Sytuacji, kiedy były prezydent jednego kraju
chce zostać przywódcą innego,
nigdy chyba jeszcze w świecie nie było.
Obcokrajowcy trafiają też do polityki w państwach, w których żyje wielu imigrantów. Należą do nich Stany Zjednoczone, gdzie zdecydowana większość obywateli to przybysze lub ich potomkowie. Najważniejsza imigrantka w USA to Elain Chao, która w grudniu 2016 r. została sekretarzem transportu USA; wcześniej, za George’a W. Busha (2001-2009) była sekretarzem pracy. Urodziła się na Tajwanie, a jej rodzice opuścili Chiny w 1949 r. Do USA przyjechała w wieku sześciu lat. To chyba jedyny urodzony za granicą polityk pełniący tak wysoki urząd w USA.
Ale imigrantów w amerykańskiej polityce jest sporo; oto dwa przykłady. Pramila Jaypal pochodzi z Indii i przyjechała do USA w wieku 16 lat. Jest pierwszą Hinduską, która trafiła do Izby Reprezentantów; wcześniej była demokratycznym senatorem w stanie Waszyngton. Demokratka Norma Judith Torres pochodzi z Gwatemali; do USA trafiła w wieku pięciu lat. Obecnie jest kongreswoman, wcześniej była senatorem stanowym w Kalifornii.
W 2014 r. mieszkańcy szwajcarskiego kantonu Jura większością 54 proc. zgodzili się, by imigranci mieszkający co najmniej 10 lat w Szwajcarii mogli pełnić urzędy na szczeblu lokalnym. Ale są kraje, które nie życzą sobie żadnej obecności cudzoziemców w polityce. Artykuł 33 Konstytucji Meksyku stwierdza: „Cudzoziemcy nie mogą w żaden sposób ingerować w polityczne sprawy kraju”. To efekt zadawnionych obaw przed wpływami ze strony północnego sąsiada.
Nieudany eksperyment?
Pomysł z zaangażowaniem obcokrajowców do rządu Ukrainy okazał się raczej chybiony. Chociaż mieli dużą wiedzę i spore umiejętności, bez zaplecza politycznego i dobrej znajomości języka ukraińskiego byli zdani na łaskę i niełaskę nie tylko prezydenta, ale też ludzi ze swego najbliższego otoczenia, choćby sekretarek, nie mówiąc już o dyrektorach departamentów. Dlatego ostatecznie odeszli, skarżąc się przy tym – jak Abromavicius – na niesłychanie trudne do przezwyciężenia korupcyjne praktyki na najwyższych szczeblach władzy.
Inaczej jest w przypadku fachowców na niższych stanowiskach; Polacy byli i są zresztą obecni na Ukrainie w rozmaitych firmach czy przedstawicielstwach międzynarodowych instytucji i korporacji, bo choć reprezentują kraj plasujący się dziś na Zachodzie, w Unii Europejskiej, to jednak łatwiej im zrozumieć Ukraińców i ich kraj. Przypadek Balczuna pokazuje jednak, że może im być bardzo ciężko. Bo nie wystarczą najlepsze i najnowocześniejsze umiejętności menedżerskie, jeśli otoczenie przyzwyczajone jest do zupełnie innej, postsowieckiej kultury korporacyjnej.
Saakaszwili jest innym przypadkiem. Studiował w Kijowie, zna język ukraiński, był tu bardzo popularny, choć ostatnio jego popularność mocno spadła. Paradoksalnie, wymierzone w niego działania Poroszenki tylko mu pomagają. Ma ogromne ambicje polityczne; nie udało mu się w Gruzji, to chce spróbować na Ukrainie. To kolejny, niezwykły eksperyment, bo sytuacji, kiedy były prezydent jednego kraju chce zostać przywódcą innego, nigdy chyba jeszcze w świecie nie było.
I raczej się nie uda.