W ubiegłą niedzielę pisałem o cytacie z Ewangelii, który obrałem za azymut mojego kapłaństwa.

Wypadałoby teraz zaprosić Czytelników, aby podzielili się swoim ulubionym cytatem biblijnym. Pomówię o tym z Księdzem Redaktorem Naczelnym. Tymczasem w dzisiejszą niedzielę rozważamy temat, który bliski jest każdemu człowiekowi: naturalnie wpisane w nas pragnienie szczęścia.
Przecież „błogosławiony” powinniśmy tłumaczyć: „szczęśliwy”. Na ile łączymy stan szczęścia z Bożej obecności w codzienności? Bóg pragnie szczęścia człowieka. Chociaż możemy na co dzień doświadczać wielu antydowodów Bożego zamysłu (białaczka 10-letniej Marceliny z Natolina, śmierć matki młodego studenta UKSW, zagadkowa śmierć proboszcza z Kabat, zawał serca teściowej etc.), to jednak ufność i nadzieja są tutaj kluczowe.
Warto, aby dzisiejsza Ewangelia zachęcała – a może wręcz prowokowała – do zadania pytania: co oznacza być szczęśliwym? Kiedy udaje się osiągnąć taki stan? Kiedy ostatnio poczuliśmy szczęście? Czytanie o błogosławieństwach podpowiada kierunki. Otóż łzy, głód, prześladowanie, bieda nie są celem samym w sobie. Nie gwarantują szczęścia i dobrostanu. Bóg nie oczekuje od nas cierpiętnictwa ani masochizmu. Szczęśliwy jest ten, kto w każdym doświadczeniu swojego życia, w każdej napotkanej sytuacji chce opierać się na Bogu. Taki człowiek jest z Nim w bezpośredniej relacji – na dobre i na złe. Bóg, który nas kocha, chce być przy nas w każdej życiowej sytuacji.
Natomiast z naszej strony pojawiają się niejednokrotnie pokusy, aby porzucić wartościowe życie wiarą, gdy nastają ucisk, cierpienie, prześladowanie. Bogactwo, stawianie na swoim, nieustanne życie w luksusie – to kolejne pokusy, którym ulegają ludzie, nie wierząc, że po śmierci jest coś niewyobrażalnie większego i piękniejszego, co Bóg przygotował poszukującym prawdziwego szczęścia.