Nowy film Woody’ego Allena obejrzałem z zainteresowaniem i przyjemnością.
fot. materiały dystrybutoraPoprzednie utwory popularnego reżysera, aktora i pisarza nie wzbudziły mojego zachwytu, dlatego że były do siebie bardzo podobne ze względu na podejmowane tematy oraz sypiące się jak z karabinu maszynowego nudnawe dowcipy. Artyście wyraźnie od lat brakowało oryginalnych pomysłów.
W „Hiszpańskim romansie”, zabawnej satyrze na środowisko filmowe, autor ponownie wybrał się do ulubionej Hiszpanii, tym razem na mityczny festiwal filmowy w San Sebastian. Tam właśnie toczy się akcja tej komedii. Tak się złożyło, że byłem na tym festiwalu w 1989 r. jako wysłannik tygodnika, w którym wówczas pracowałem. Do dziś mam z tej imprezy miłe wspomnienia. Obsługa była bardzo życzliwa, konkursowe utwory – interesujące (polski film zdobył wtedy Srebrną Muszlę), konferencje – ciekawe, a tamtejsza kuchnia – wyśmienita. Oglądając „Hiszpański romans”, kręcony oczywiście w San Sebastian, rozpoznawałem niektóre uliczki i plaże nad oceanem. Allen dobrze więc oddał klimat pięknego miasta w Kraju Basków. Może także dlatego, niezależnie od wartości artystycznych, film wzbudził we mnie pozytywne emocje.
Bohater utworu, emerytowany wykładowca filmologii z Nowego Jorku (tzw. „allenowski” intelektualista żydowskiego pochodzenia), przyjeżdża na festiwal, towarzysząc młodej żonie, asystentce prasowej debiutującego przystojnego reżysera.
Mort Rifkin jest oczywiście, jak zwykle u Allena, mocno sfrustrowany swoją sytuacją jako mąż swojej żony. Dlatego zasypuje wszystkich zabawnymi żydowskimi dowcipami, megalomańskimi przemyśleniami na temat sensu życia i tajemnic egzystencji, osobistymi wspomnieniami oraz refleksjami o ulubionych filmach z klasyki kina. W końcu nawiązuje znajomość z piękną miejscową lekarką, którą zamęcza swymi domniemanymi chorobami.
Marzy mu się na starość nawet romans przed wylotem do domu… Wszystkie splątane wątki i obserwacje z życia festiwalowego reżyser splótł tu zręcznie, unikając tym razem nadmiernej złośliwości. Widać, że na starość stał się bardziej wyrozumiały dla swoich bohaterów, toleruje ich wszystkie słabości. A może powody tego stanu rzeczy były innej natury.
Przypomnijmy, że Allen, w życiu prywatnym od kilku lat bohater rodzinnej afery pedofilskiej, rozpaczliwie broni się publicznie, zaprzeczając wszystkim zarzutom. Wydał nawet książkę na ten temat. Jednak mimo ataków medialnych i bojkotu filmowego środowiska hollywoodzkiego wciąż udaje mu się gromadzić pieniądze na kolejne filmy. Do tego celu wykorzystuje zapewne swoje wieloletnie kontakty z kulturalnymi i medialnymi elitami Nowego Jorku, przede wszystkim pochodzenia żydowskiego, jak wiemy bardzo wpływowymi. Może właśnie dlatego mógł zrealizować „Hiszpański romans”. Spróbujmy zatem oddzielić osobistą (a)moralność artysty od oceny jego ostatniego filmu.
„Hiszpański romans” („Rifkin’s Festiwal”); USA – Hiszpania – Włochy; scenariusz i reżyseria: Woody Allen; aktorzy: Wallace Shawn, Gina Gershon, Louis Garrel, Elena Anaya, Sergi Lopez, Christoph Waltz i inni; dystrybucja: Kino Świat