28 marca
czwartek
Anieli, Sykstusa, Jana
Dziś Jutro Pojutrze
     
°/° °/° °/°

Tam i z powrotem

Ocena: 0
1513

Zima roku 1940 była piękna. Aż do 10 lutego. Wtedy do domu Kulonów zapukało NKWD.

– Ojciec był piłsudczykiem. Walczył o Lwów i za to w Sobiesku na Kresach Wschodnich dostał kawałek ziemi. Tam przyszedłem na świat – zaczyna opowieść prof. Stanisław Kulon, rzeźbiarz, absolwent i długoletni profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. – Żyliśmy bardzo harmonijnie. Nasze dzieciństwo było wspaniałe – wspomina. – Ojciec od czasu do czasu odwiedzał Podhajce, najbliższe miasteczko. Stamtąd przywiózł wiadomość, że 1 września Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę. Niedługo później od wschodu ruszyła Armia Czerwona. – Gościńcem obok naszej zagrody od rana do nocy szły czołgi. Zacząłem właśnie naukę w drugiej klasie. Ale krasnoarmiejcy zrobili sobie z naszej szkoły sztab – opowiada artysta.

Po jakimś czasie pojawiły się sygnały, że nacjonaliści ukraińscy zaczęli atakować polskich osadników. – Rankiem przychodzili do ojca znajomi i przynosili przerażające wieści o napadach i pożarach. Przez kilka dni razem z rodzeństwem spaliśmy w stajni pod żłobem. W budynku było ukryte wyjście, którym mieliśmy w razie czego uciekać. Najstarszy brat stał na zewnątrz i pilnował – relacjonuje prof. Kulon.

 

Droga na Ural

Zima 1940 roku była mroźna i wyjątkowo piękna. – Wszystko było zasypane śniegiem. Robiliśmy sobie sanki i narty. Nie chodziliśmy do szkoły, więc ciągle na nich jeździliśmy i się bawiliśmy – wspomina artysta. Aż przyszła noc 10 lutego. Czwarta nad ranem. – Okna były oszronione. W pewnym momencie jakiś krasnoarmiejec zaczął rysować bagnetem po szybie i krzyczeć: „Matuszka, otkrywaj!”. Żołnierze wywalili kolbami drzwi wejściowe i wkroczyli do środka. Dali nam 15 minut. Do dzisiaj słyszę „płacz” psów, kiedy saniami wieźli nas na stację towarową do Podhajec – mówi prof. Kulon.

– Zapakowali nas do bydlęcych wagonów, nawet 60 osób do jednego. Kilkudziesięciu ludzi dostawało do podziału jeden, czasem dwa małe bochenki chleba i wiadro wody na dzień. Spaliśmy na pryczach. Do załatwiania potrzeb fizjologicznych była dziura w podłodze. Na środku wagonu stała koza. Wszystko było zmrożone – opisuje.

W takich warunkach dotarli do obłasti Mołotow (obecnie Perm). A stamtąd powieziono ich w lasy uralskie. – Wszystkich, którzy mieli ponad 12 lat, zabrali do pracy przy wycince drzew – relacjonuje.

– Mama była w ciąży. Obserwowaliśmy, jak rośnie jej brzuszek. Cieszyliśmy się, że będzie następny Kulonik – wspomina rzeźbiarz. – Oleś urodził się na wiosnę. Ale mama nie miała pokarmu. Dziecko ciągle płakało. W bazie była tylko jedna krowa, która należała do naczelnika. Mój brat Józek od czasu do czasu brał garnuszek i zakradał się, żeby ją wydoić. Ale w pewnym momencie żona naczelnika zorientowała się, że zwierzę daje mniej mleka. I postawili straż. Józek tego nie zauważył. Złapali go na gorącym uczynku. Mało nie zabili – wspomina. A malutki Kulonik po kilku dniach zmarł.

 

Utrwalone w drewnie

Niedługo potem umarli też rodzice prof. Kulona. Został sam z rodzeństwem – starszym o trzy lata Józefem i młodszymi: Zosią, Kaziem i Mieciem. – Nie mieliśmy z czego żyć. Chodziłem i żebrałem. Przeważnie dostawałem jednego kartofla, czasem pół kromki chleba. Raz jedna starsza pani ofiarowała mi jajeczko. Obiecałem, że będę o niej pamiętał do końca życia – mówi 86-letni artysta. W końcu zorientowano się, że Kulonowie są sierotami i zabrano ich do domu dziecka. Tam Kazio i Miecio wkrótce zmarli.

Najtrudniejsze momenty sybirackiego losu rzeźbiarz utrwalił w swoich pracach. Powstały dwa cykle płaskorzeźb w formie drogi krzyżowej prezentujące losy zesłańców i osobiste doświadczenia artysty oraz wiele rysunków i rzeźb przywodzących na myśl polską sztukę ludową. – Talent plastyczny odziedziczyłem po mamie, a zamiłowanie do drewna po ojcu, który był kołodziejem. – mówi artysta. Przekonanie, że należy kontynuować ludową tradycję, wpoił mu czasie nauki w Liceum Technik Plastycznych w Zakopanem sam prof. Antoni Kenar, założyciel tej słynnej szkoły. – Zawsze powtarzał, że nie wolno nam się wstydzić własnych korzeni – wspomina artysta.

– Ale rzeźbiarzem zostałem przez przypadek – mówi prof. Kulon. Po wznowieniu stosunków dyplomatycznych między rządem Polskim a ZSRR trafił do domu dziecka dla polskich sierot w Rostowie. – Miasto było całe w gruzach. Pracowaliśmy przy odbudowie. Tarliśmy kawałki kredy na pył, który był później dodawany do tynku. Z jednego takiego bloku wyrzeźbiłem swój prawy but. Nasz opiekun zaczął krzyczeć, że bawię się zamiast pracować i zabrał rzeźbę. Po tygodniu wrócił, żebym zrobił drugi but, bo tamten bardzo spodobał się jego żonie. I tak się zaczęła moja droga – wspomina.

Dopiero w roku 1946 – znów podróżując w bydlęcych wagonach – rodzeństwo Kulonów wróciło do Polski. Siedemdziesiąt lat temu. Tak jak teraz była wiosna.

Sylwia Gawrysiak
fot. Sylwia Gawrysiak/Idziemy

Idziemy nr 15 (549), 10 kwietnia 2016 r.

 

PODZIEL SIĘ:
OCEŃ:
- Reklama -

DUCHOWY NIEZBĘDNIK - 29 marca

Wielki Piątek
Dla nas Chrystus stał się posłusznym aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej.
Dlatego Bóg wywyższył Go nad wszystko i darował Mu imię ponad wszelkie imię.

+ Czytania liturgiczne (rok B, II): J 18, 1 – 19, 42
+ Komentarz do czytań (Bractwo Słowa Bożego)

ZAPOWIADAMY, ZAPRASZAMY

Co? Gdzie? Kiedy?
chcesz dodać swoje wydarzenie - napisz
Blisko nas
chcesz dodać swoją informację - napisz



Najczęściej czytane artykuły



Najwyżej oceniane artykuły

Blog - Ksiądz z Warszawskiego Blokowiska

Reklama

Miejsce na Twoją reklamę
W tym miejscu może wyświetlać się reklama Twoich usług i produktów. Zapraszamy do kontaktu.



Newsletter