Premier Donald Tusk odwiedził obrońców wschodniej granicy, walczących już od kilku lat z hybrydowym atakiem Łukaszenki i Putina. „Chcę wyrazić najwyższe uznanie dla żołnierzy, funkcjonariuszy straży granicznej i policjantów. Państwo polskie jest z wami w każdej chwili” – zapewnił lider formacji politycznej, której przedstawiciele, w tym on sam, do niedawna ostro atakowali Straż Graniczną. To „cudowne nawrócenie” byłoby nawet zabawne, gdyby nie sygnalizowało groźnych chorób naszej demokracji: cynizmu i hipokryzji.
Podczas wizyty w Wojskowym Zgrupowaniu Zadaniowym „Podlasie” Tusk zapewnił, że w sferze wydatków „nie ma limitów środków, jeśli chodzi o bezpieczeństwo”, i zapowiedział „intensywne prace nad nowoczesną fortyfikacją”. On, który przekonywał, że mur na granicy nie powstanie, którego ludzie wybiegali z pizzą na spotkanie nasłanych przez reżim w Mińsku imigrantów, którego celebrycko-medialne zaplecze wyzywało obrońców granic od morderców i okrutników, a migrantów na naszej wschodniej granicy określało jako „biednych ludzi, którym trzeba pomóc”, który świadomie eksploatował niezadowolenie ludzi mieszkających przy granicy.
Polityka jest sferą, w której często zmienia się zdanie, manewruje, manipuluje słowami. Wiemy to i w jakiejś mierze akceptujemy. Ten przypadek jest jednak szczególny, ponieważ dotyczy bezpieczeństwa naszego państwa. Jako lider opozycji Tusk w istocie realizował plan Łukaszenki i Putina, dzieląc Polaków w sprawie, w której nie powinniśmy być podzieleni. Osłabiało to naszą obronność: żołnierze narażeni byli nie tylko na kamienie lecące zza granicznej bariery, ale także na ciężkie zarzuty w głównych mediach. Obecny premier musiał zdawać sobie z tego sprawę. Nie wyłączył jednak kwestii szczelności granicy z walki politycznej, ponieważ wytoczył rządowi wojnę totalną. Zbierał każdy okruch niezadowolenia, nawet wówczas, gdy uderzało to w polskie interesy. Teraz mamy zwrot o 180 stopni. Tak zapewne wyszło z badań, taki kurs określono w Brukseli. Gdy zmienią się nastroje, przyjdą nowe polecenia – również on zmieni stanowisko. A media uznają, że nie ma sprawy.
W czasie zaprzysiężenia nowego szefa resortu spraw wewnętrznych i administracji prezydent Andrzej Duda poprosił ministra Tomasza Siemoniaka o szczególną opiekę nad obrońcami polskich granic. „Oni sami i ich mundur był poniewierany. Znamy wszyscy dobrze te sytuacje i te przykłady. Mam nadzieję, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Można dyskutować na temat decyzji politycznych, ale nie dyskutuje się na temat służby funkcjonariuszy RP i jej żołnierzy. Bo oni po prostu służą RP. Proszę, żeby pan minister budował szacunek do nich i do ich munduru. To jest sprawa fundamentalna” – powiedział prezydent. To ważne słowa. O hańbie, którą widzieliśmy w ostatnich kilkudziesięciu miesiącach, zapomnieć nie można. Tym bardziej że żadna z osób plujących na polski mundur nie poniosła konsekwencji.
I jeszcze jedno: czy można zapewnić Polsce bezpieczeństwo, jeżeli jednocześnie rozmontowuje się podstawy patriotyzmu? Czy młodzież przesiąknięta ideologiami, skupiona na kolekcjonowaniu doznań, nieznająca własnej historii i własnego dziedzictwa, zda obywatelski egzamin w trudnych czasach? Podminowane fundamenty wcześniej czy później chwieją całą konstrukcją. Tymczasem rząd z jednej strony akcentuje potrzebę rozwoju sił zbrojnych, celebruje żołnierzy, z drugiej zaś przeprowadza takie zmiany w edukacji i kulturze, które polską zdolność do obrony szybko osłabią.
Jeśli chcemy poważnie traktować nasze bezpieczeństwo, nie możemy postrzegać go jedynie na poziomie sił militarnych. Bez solidnej bazy w sferze wartości nawet najnowocześniejsze czołgi i samoloty okażą się jedynie drogimi zabawkami.