Wybór Donalda Trumpa to nie jest koniec świata, jak wierzy panująca klasa medialno-polityczna – ale niewątpliwie koniec pewnej epoki. To zwieńczenie trendu, o którym pisałem na tych łamach jeszcze zanim Trump otrzymał prezydencką nominację republikanów. Wskazywałem na sukces Norberta Hofera w „niekończących się” austriackich wyborach prezydenckich, na holenderskie referendum blokujące stowarzyszenie Unii Europejskiej z Ukrainą, na prawie pewny udział Marine Le Pen w drugiej turze wyborów we Francji czy na postępy Alternatywy dla Niemiec, które z pewnością doprowadzą ją do Bundestagu. A potem jeszcze miał miejsce Brexit.
Ten trend – niezależnie od jego rozmaitych przejawów – to reakcja na niepowstrzymany wzrost islamskiej imigracji, w obronie państw obezwładnianych przez ponadnarodowe struktury polityczne i ekonomiczne, to reakcja w obronie patriotyzmu, tradycji i przeciw dekadencji współczesnego Zachodu. Krótko mówiąc – autentyczny ruch społeczny.
A mając przeciw sobie kandydatów takich jak Hillary Clinton, z jej demonstracyjnym zaangażowaniem przeciw prawu do życia i na rzecz rewolucji homoseksualnej, wielu wyborców jest gotowych głosować na każdego, kto jest „skuteczny”, nawet kosztem wiarygodności, jak u nas. Mam – choć chciałbym nie mieć – wątpliwości, czy Trump zbuduje konserwatywną większość w Sądzie Najwyższym, która odrzuci precedensowe aborcjonistyczne orzeczenie w sprawie Roe vs. Wade. Już paru prezydentów to obiecało. Ale jedno jest pewne: miał przynajmniej odwagę zadeklarować taką intencję, podczas gdy z bliska widzimy, jak politycy boją się w ogóle angażować na rzecz cywilizacji życia.
Niestety, częścią tego trendu jest przekonanie większości z tych ruchów, że po rozpadzie ZSSR nie ma powodu do kontynuowania zimnej wojny, że zasadnicze problemy ich krajów leżą gdzie indziej. Ale czy liberalny establishment w ciągu ostatniego ćwierćwiecza kiedykolwiek chciał walczyć z postkomunizmem? Polska nie powinna wybierać między zmianami Zachodu a status quo, ale powinna myśleć, jak na zmiany wpływać, jak szukać sprzymierzeńców dla naszych wartości i interesów.
Trump niesie nam perspektywę bardzo niepewną, nie ma sensu tego bagatelizować. Problem w tym, że kompletnie bagatelizuje się rewolucję, którą reprezentowała Hillary Clinton. Ta rewolucja miała nie tylko charakter – jak się to nazywa w urzędowym języku radykalnej centroprawicy – „światopoglądowy”. W amerykańskim Sekretariacie Stanu za rządów pani Clinton poważnie zastanawiano się, jak doprowadzić do upadku rządu węgierskiego. Trudno się więc dziwić tak spontanicznym gratulacjom, które prezydentowi Trumpowi wysłał Victor Orbán.
Oczywiście, Polska z Ameryką Trumpa też będzie się chciała dogadać. Chodzi jednak o kwestię głębszą. Czy będziemy szukać swego miejsca w nurcie zmian, czy chcemy przełamania dekadencji Zachodu, czy... wyruszymy z powrotem do Lizbony. Polityka jest sztuką możliwości, więc również – wykorzystywania koniunktur, które czekają tylko przez pewien czas.
Marek Jurek |