Państwowa Komisja Wyborcza odrzuciła sprawozdanie finansowe Prawa i Sprawiedliwości za ubiegły rok. W konsekwencji największa partia opozycyjna może stracić trzyletnią subwencję, która wynosi ponad 75 mln zł. W sierpniu PKW odrzuciła sprawozdanie finansowe komitetu wyborczego PiS z wyborów parlamentarnych, co skutkowało stratą kilkunastu milionów złotych. Oznacza to zachwianie równowagi szans w walce politycznej i wyborczej.
Presja polityczna na członków PKW była widoczna. Materiały, na które się powoływali ci nieprzychylni, miały charakter głównie publicystyczny. Chodziło o powiązanie działań rządu PiS z kampanią wyborczą, np. przy okazji pikników promujących 800+, czy o dzielenie środków z Funduszu Sprawiedliwości. Gdyby uznać, że są to podstawy do odebrania finansowania partii, pieniędzy nie powinien dostać nikt, kto kiedykolwiek sprawował władzę. Platforma działa podobnie, podległe jej samorządy otwarcie finansowały Campus Polska, finansują objazd Polski, który zorganizował Rafał Trzaskowski. Dochodzi do tego ignorowanie korzystnych dla PiS werdyktów Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, pod pozorem rzekomych „wątpliwości” co do jej statusu.
W polskim systemie politycznym finansowanie partii politycznych z budżetu jest podstawą systemu demokratycznego. To rozwiązanie, które jednak ogranicza korupcję i sprawia, że głos każdego wyborcy materialnie waży tyle samo, niezależnie od jego siły finansowej. Gdyby system opierał się tylko na darowiznach i składkach, pieniądze dawałby biznes – ale za konkretne obietnice. Dawaliby też obywatele, ale ci bogatsi oczywiście więcej i chętniej. Rozwiązanie, które zaproponowało PiS we wczesnych latach 2000., sprawdziło się, choć ma i pewne wady. Obecna władza – bo trudno mieć wątpliwości, że to ona stoi za decyzją PKW – wywraca stolik. Jak największa partia w parlamencie ma konkurować z PO, skoro nie będzie miała pieniędzy na utrzymanie struktur, opłacenie ekspertów, kampanię wyborczą? To ewidentna próba pozbycia się konkurencji. PiS ma zostać zmarginalizowane. System ma się „domknąć”, jak powiedział niedawno Grzegorz Schetyna. Lewicą będzie Rafał Trzaskowski, prawicą Radosław Sikorski, będzie można wybierać między PO, Polską 2050, PSL, Lewicą, być może Konfederacją.
Demokracja jest czymś więcej niż procedurą wyborczą. Jest systemem, który nie działa, jeśli wyborcy nie mają do wyboru przynajmniej dwóch sił politycznych, dysponujących nie tylko różną ofertą, ale także środkami niezbędnymi do prowadzenia skutecznej polityki. Jeśli brakuje zaplecza, jeśli nie ma pluralizmu w mediach, system polityczny nabiera charakteru fasadowego, a władzy nie można legalnie zmienić. A właśnie możliwość wymiany rządzących wyróżnia demokrację. Rząd rozmontowuje ten element naszego ustroju. Jeśli kandydat PO wygra wybory prezydenckie, z tej drogi nie będzie odwrotu, władza stanie się niemal nieobalalna.
Po odebraniu pierwszej subwencji PiS odwołało się do zbiórki publicznej i zebrało ok. 8 mln zł. Zbierze jeszcze więcej, ale strat to nie wyrówna. Może jednak pozwoli przetrwać strukturom, doczekać lepszych czasów, zmiany nastrojów. Bo drastyczne działania rządzących mogą wynikać ze strachu przed klęską. Jakość ich rządów jest niska, w normalnych warunkach upadek rządu byłby kwestią czasu.
Najbliższe miesiące, może lata, będą więc stały pod znakiem wyścigu dwóch procesów. Z jednej strony koalicja rządząca będzie chciała zniszczyć konkurencję, z drugiej sama będzie popadała w coraz większe kłopoty. Jeśli Donald Tusk system domknie, złapie trochę oddechu. Ale w końcu zmiana nastąpi, w sposób dziś trudny do przewidzenia. Polacy bowiem popadają w liczne drzemki, często odwracają głowę od niemiłych widoków, ale jednak rządów tak sprzecznych z polskimi interesami na dłuższą metę nie zaakceptują.