Szesnaście lat temu w rozmowie z Peterem Seewaldem kardynał Ratzinger mówił, że „można już wskazać sfery życia – i to całkiem liczne – w których znów trzeba mieć odwagę, by się przyznać do swej religii. Przede wszystkim rośnie groźba chrześcijaństwa zaadaptowanego, które zostaje z radością podchwycone przez społeczeństwo jako przyjazny człowiekowi sposób bycia chrześcijaninem i przeciwstawione rzekomemu fundamentalizmowi ludzi, którzy nie potrafią mieć tak opływowych kształtów. Narasta groźba dyktatury opinii – kto nie trzyma z innymi, zostaje odizolowany, dlatego nawet zacni ludzie nie śmią się już przyznać do takich nonkonformistów. Ewentualna dyktatura antychrześcijańska byłaby przypuszczalnie znacznie subtelniejsza niż wszystko, co dotychczas znaliśmy. Byłaby na pozór przyjazna religii, pod warunkiem jednak, że religia nie tykałaby jej wzorców zachowania i myślenia”.
Dyktatury opinii, izolującej swych przeciwników, Ojciec Święty wielokrotnie doświadczył na sobie. Wtedy choćby, gdy łagodnie, odpowiadając na pytanie, nawet nie w kazaniu, odmówił poparcia dla rozdawania prezerwatyw w Afryce. Benedykt XVI przypomniał oczywistą prawdę, że to kultura rozwiązłości i nieodpowiedzialność seksualna są głównym źródłem epidemii AIDS. W kampanii przeciw Papieżowi, która się wtedy rozpętała, wzięli udział najbardziej wpływowi politycy Europy, a nawet parlamenty. Zabrakło obrońców. Również w naszym kraju apele Prawicy Rzeczypospolitej o obronę Papieża przez autorytety życia politycznego pozostały bez echa. Wszyscy stali odwróceni.
![]() | Marek Jurek |