Jesień to czas narodowych świąt. W Polsce zaraz zaczną się przygotowania do 11 listopada, podczas gdy w Niemczech świętowano zjednoczenie kraju już 3 października. I to jak świętowano! Zarówno politycy należący do rządu, jak i ci z opozycji są oburzeni tym, w jaki sposób mieszkańcy Drezna, gdzie odbyły się główne uroczystości, potraktowali podczas uroczystej ceremonii Angelę Merkel i prezydenta Joachima Gaucka. Otóż zwymyślali ich, wykrzykując: „Zdrajcy narodu!”, „Wynocha!”. Od tego dnia politycy i dziennikarze debatują bez przerwy o przyszłości demokracji w Niemczech. Bo według nich, skoro niemieccy obywatele są tacy agresywni, to należy się martwić o demokrację. Żaden z polityków nie podniósł jednak problemu współodpowiedzialności polityki za to, co się w Dreźnie wydarzyło.
Jak mogło do tego dojść, że właśnie w Dniu Jedności Niemiec dał o sobie znać z taką mocą rozłam, który obecnie w Niemczech dzieli nawet członków rodzin? Wystarczy przypomnieć, że polityczne elity kraju, które często działają tak jakby straciły poczucie rzeczywistości, swoimi decyzjami powodującymi coraz większy chaos skutecznie podsyciły wzmagającą się agresję słowną. Ale ważny jest również sposób, w jaki te elity się wyrażają.
Bundestag był zawsze miejscem, w którym politycznym przeciwnikom wolno się kłócić. Nowy natomiast jest ton, który, jak się zdaje, króluje wewnątrz partii. Na przykład były szef kancelarii Merkel zwrócił się do osoby go krytykującej w taki oto sposób: „Nie mogę już znieść twojej mordy”, a sekretarz generalny CDU stwierdził niedawno podczas wewnętrznego posiedzenia partii: „Kto tutaj nie jest za Angelą Merkel, ten jest (…) i może wyjść”.
Nie tylko u chadeków można dostrzec wzmagającą się agresję werbalną i agresywne gesty. U socjaldemokratów sprawa wygląda podobnie. Przewodniczący SPD i wicekanclerz Sigma Gabriel pokazał ostatnio demonstrantom środkowy palec. Także przedstawiciele Zielonych nie mają zazwyczaj problemu, aby wyrażać się w podobny sposób o Niemczech i o osobach odmiennych poglądów. Tylko obywatele nie mają prawa do wolności słowa. Do tych niewielu, którzy do pewnego stopnia starają się bronić reakcji mieszkańców Drezna, należy urodzony w Polsce niemiecki publicysta Henryk M. Broder, który takie okrzyki tłumu uważa za element wolności słowa. W jednym z wywiadów stwierdził, że politycy muszą być przygotowani na takie reakcje. I to jest prawda.
Najlepiej byłoby oczywiście, gdyby osoby publiczne lub uczestnicy publicznych imprez wyrażali swoje opinie z większą dozą powściągliwości i kultury. Być może należałoby rozesłać takim osobom najnowszą książkę kard. Roberta Saraha „Moc milczenia”, która mówi nie tylko o chwilach ciszy potrzebnych w czasie sprawowania liturgii, ale również o potrzebie ciszy w codzienności. W wywiadzie dla CNA kard. Sarah stwierdził: „Myślę, że staliśmy się ofiarami powierzchowności rozpowszechnianej przez społeczeństwo medialne, egoizmu i zeświecczonego ducha. Gubimy się w walce o wpływy, w konfliktach między ludźmi, w narcystycznym i pustym aktywizmie. Nadmuchujemy się pychą i ambicją, i jesteśmy uwięzieni w woli władzy. Ale wszystko to rozwiewa się jak dym. W mojej nowej książce chciałbym zaprosić chrześcijan i ludzi dobrej woli do wkroczenia w ciszę. Bez niej bowiem znajdujemy się w nierealnej rzeczywistości. Jedyną rzeczywistością, która zasługuje na naszą uwagę, jest sam Bóg, a Bóg jest cichy. On czeka na naszą ciszę, aby się objawić”.
Na polskie tłumaczenie książki trzeba jeszcze poczekać. Ale już tej jesieni sprawdzian z kulturalnych obchodów świąt narodowych zarówno polscy politycy, jak i obywatele mają szansę zdać lepiej niż ich sąsiedzi.
Stefan Meetschen |