Pieniądze „z Unii Europejskiej” nie różnią się bowiem niczym od środków z budżetu narodowego czy z budżetów samorządowych. Wszystkie pochodzą z naszych podatków, w wypadku Unii płaconych pośrednio, jako polska składka. I jako takie – wszystkie są przeznaczone na nasze wspólne potrzeby. Oczywiście, o ile uważamy, że należymy do Unii Europejskiej, do unii Polski z Francją, Irlandią, Litwą itd. – a także, oczywiście, unii Niemiec, Holandii, Austrii z Polską. Mam jednak wrażenie, że im więcej politycy i komentatorzy o Unii Europejskiej mówią, tym mniej pamiętają, że to jest również unia innych państw z Polską, do której Polska wniosła i wnosi określone wartości polityczne i materialne – i ma tak samo wypowiadać swoje oczekiwania wobec innych, jak inni formułują je wobec nas.
Ową „niezasłużoną łaskę” wyrzucono ostatnio najczęściej organizacjom katolickim, korzystającym z pieniędzy przeznaczonych na działalność społeczną, mimo że w programach społecznych w Unii obowiązuje zasada gender mainstreaming. Nadgorliwi eurodonosiciele nie zauważyli jednak, że gender mainstreaming nie zobowiązuje do wyznawania teorii gender, ale jedynie do promocji równouprawnienia płci na rynku pracy i płacy oraz do zwalczania przemocy wobec kobiet. Oczywiście nie zauważyli, bo język, w jakim tę zasadę sformułowano, w założeniu ma zacierać granice między równouprawnieniem a ideologią gender.
Pora więc, byśmy i my zaczęli proponować zasady, którymi powinna kierować się Unia, by szanować zarówno prawa naszego kraju, jak i milionów ludzi we wszystkich państwach Europy, wiernych duchowi i tradycji kultury europejskiej. Na przykład zasadę Christendom mainstreaming, a więc realizacji i wspierania w polityce Unii Europejskiej i jej państw wartości cywilizacji chrześcijańskiej. Bez niej trudno mówić o solidarności europejskiej.
Marek Jurek |