Jeśli wskazać dziedzinę, w której rząd Prawa i Sprawiedliwości najbardziej zaskakuje, to będzie to polityka zagraniczna, zwłaszcza ta zwrócona w kierunku wschodnim. Po nieco romantycznym mesjanizmie, tak wyróżniającym np. prezydenturę śp. Lecha Kaczyńskiego i pierwszy rząd PiS, pozostało bardzo niewiele. Nie ma mowy o postawie, która sprowadzała się do zasady dawania z siebie więcej, niż może dać nam partner ukraiński czy litewski. Dziś nikt z rządu już nie głosi, że państwami mniejszymi, słabszymi, młodszymi czy bardziej zagrożonymi należy się szczególnie opiekować, nawet jeżeli wymaga to poświęceń. Nic z tych rzeczy. Teraz mamy czas twardych żądań i konkretów.
Litwini stale próbują wrócić do dialogu politycznego, apelując o odłożenie spraw polskiej mniejszości (zwrotu własności, szkolnictwa, pisowni polskich nazwisk) na później. Bo przecież w tle mamy coraz bardziej agresywną Rosję i niepewną sytuację na Zachodzie. Nasz rząd odpowiada: nie, czas odkładania spraw na jutro już minął. Załatwcie choć część naszych postulatów, to zaczniemy rozmawiać. Podobnie wyglądają relacje z Ukrainą. Kijów sugeruje: nie rozmawiajmy o zbrodniach, UPA, Banderze, polityce historycznej, poczekajmy z tym na lepszy czas. Ale Warszawa nie chce milczeć. Domaga się działań, prawdy o przeszłości, potępienia tej części ukraińskiej historii, która ponad 100 tys. Polaków przyniosła straszliwą śmierć.
W relacjach z Białorusią mamy do czynienia z pragmatyzmem jeszcze dalej idącym. MSZ próbuje ograniczyć działalność nadawanej z Warszawy opozycyjnej Telewizji Biełsat, a do Mińska jadą delegacje naszego obozu władzy, niegardzące nawet spotkaniami z fikcyjnym parlamentem. Zalecenie współpracy musi być wyraźne, skoro marszałkowi senatu wymknęło się nawet mało zgrabne zdanie, że „Aleksandr Łukaszenka to taki ciepły człowiek”. W tle jest założenie, że bez Łukaszenki u władzy samo istnienie suwerennej Białorusi staje pod znakiem zapytania, więc lepiej nie ryzykować.
Polska polityka wschodnia – wbrew częstym oskarżeniom ze strony narodowców – jest więc dziś do bólu pragmatyczna. Nie wynika to jednak z przekonania, że polityka bardziej misyjna nie ma sensu. To raczej poczucie, że najpierw należy wzmocnić pozycję naszego kraju w relacjach z sąsiadami. To próba uświadomienia, że w obliczu geopolitycznego zagrożenia Warszawa nie na wszystko się zgodzi i nie wszystko zaakceptuje. Możemy więc mówić o swoistym „procesie wychowawczym”, który – jeśli zakończy się zmianą w postrzeganiu naszego kraju – otworzy drzwi do bardziej pogłębionej współpracy, ale już na nieco innych warunkach. W pewnym sensie bardziej normalnych.
Zdaniem Jarosława Kaczyńskiego, dziś relacje polsko-ukraińskie „wyglądają jak znak zapytania”. „Jest ciągle niepewne, czy Ukraina pójdzie w stronę, która w Polsce jest nie do zaakceptowania, czyli oparcia swojej historycznej legitymacji o tradycje UPA, o tradycje organizacji, które dopuściły się potwornych zbrodni na Polakach, czy też z tej drogi zrezygnuje” – stwierdził lider PiS. Ta wypowiedź pokazuje, że Polska nie będzie biernie patrzyła na rehabilitację i nobilitację banderowców, nawet w warunkach rosyjskiej agresji na Ukrainę. Bo jeżeli z zamrożonej dziś wojny wyjdzie Ukraina ufundowana na złych fundamentach historycznych, przyszłe pokolenia Polaków staną przed nie lada problemem. Więc lepiej reagować zdecydowanie już dziś.
Również w polityce wobec Niemiec rząd gra twardo. I ma sukcesy, choćby zapowiedzianą na 7 lutego wizytę kanclerz Niemiec Angeli Merkel. To wyraźny znak, że Berlin uznał fakty, w tym ten podstawowy: rządu PiS nie da się szybko obalić. Trzeba więc próbować rozmawiać.
Polski rząd próbuje dziś zbudować podmiotowość naszego kraju. To zadanie, które wymaga czasu, cierpliwości i odwagi. Zadanie, które przyniesie także porażki, bo to nieuniknione w każdej samodzielnej aktywności. Nie ma jednak innej drogi do znaczenia, prestiżu i sukcesu. Trzeba wytrzymać presję, by móc działać skutecznie. Także by móc czynić dobro. Już z pozycji kraju poważnego.