Nie martwią mnie deklaracje prezydenta elekta Donalda Trumpa na temat Syrii. Ta wojna była od początku nieporozumieniem, a każdy miesiąc jej trwania sprawia, że absurd zamienia się w coraz bardziej przerażającą tragedię.
Syria Asada była bardzo poważnym problemem geopolitycznym, ale nie była centralnym problemem humanitarnym. Przez wiele lat okupowała Liban, więżąc przywódców chrześcijańskich. Wspierała terrorystyczną działalność Hezbollahu i utrzymywała stan wojny z Izraelem. Była oparciem dla Rosji na Morzu Śródziemnym. Zmniejszenie władzy Asada oznaczałoby zwiększenie regionalnego bezpieczeństwa, tak jak upadek rządów Saddama w Iraku przyniósł zakończenie syryjskiej okupacji w Libanie. Ale to wszystko nie oznaczało, że dla Asada istniała „demokratyczna” alternatywa, warta ryzyka, a tym bardziej przedłużania wojny domowej.
Można było myśleć o rewolucji pałacowej z nadzieją na rozluźnienie związków Syrii z Rosją, na pójście przez Syrię drogą, którą poszedł pół wieku temu Egipt Sadata. Ale w planie humanitarnym Syria Asada była państwem, w którym warunki życia chrześcijan czy alawitów wyglądały lepiej niż w wielu innych państwach arabskich. Dla mniejszości religijnych widmo dżihadystycznej demokracji stanowiło koszmar, nie nadzieję.
Dlatego pół roku temu w Parlamencie Europejskim mówiłem, że czas przestać odgrażać się, „że nie będzie żadnych rozmów z rządem syryjskim, gdy jednocześnie widzimy burzone domy, dziesiątki tysięcy ludzi uciekających przed wojną i tysiące umierających z głodu w oblężonych miastach”. Dlatego półtora miesiąca temu przypominałem, że destrukcyjne zaangażowanie Rosji trwa o wiele krócej niż sama wojna domowa, i to jej przedłużanie stworzyło Putinowi okazję do bliskowschodniej ekspedycji. Apelowałem więc, by „jak najszybciej doprowadzić w Syrii do pokoju”, co stanowi „jedyną szansę na powrót do domu setek tysięcy uchodźców przebywających w Jordanii i w Libanie i jedyną szansę, że zniknie pretekst do kontynuowania fali imigracyjnej do Europy”. I pytałem, ilu w ogóle Syryjczyków dożyje bezwarunkowej kapitulacji Asada, ilu jeszcze zapłaci życiem za unijne marzenia o karaniu i ściganiu wrogów „demokracji”. A jeśli chodzi o „demokrację”, to pytałem, kim mają w Syrii być popierane przez UE „siły umiarkowane”, bo nawet najwięksi entuzjaści wojny z Asadem przestają już mówić o „siłach demokratycznych”. Czy ci umiarkowani islamiści to związany ideowo z Bractwem Muzułmańskim Legion asz-Szam? Albo salafici z Nur al-Din al-Zenki?
Nam nie zagraża pacyfikacja stosunków amerykańsko-rosyjskich na Bliskim Wschodzie. Zagraża nam bierność Zachodu wobec rosyjskich agresji i presji w Europie Wschodniej, a także hipermilitaryzacja Królewca, rosyjskiej enklawy w Europie Środkowej. O tym powinniśmy rozmawiać z Ameryką prezydenta Trumpa. Zarówno pokazując potrzeby naszego bezpieczeństwa, jak i sposoby na zmniejszenie napięć w naszym regionie, takie jak realne gwarancje bezpieczeństwa dla państw bałtyckich czy demilitaryzacja okręgu królewieckiego.