„Trzeba sobie uczciwie powiedzieć: ta rocznica wyborów nam się nie udała” – powiedziała z sejmowej trybuny Anna Maria Żukowska. I trafiła w punkt. Co prawda szefowa klubu Lewicy odnosiła się do sprawy niezrealizowanych (na szczęście) najbardziej radykalnych postulatów światopoglądowych, ale mimochodem dobrze oddała nastrój panujący w kręgach politycznych po dwunastu miesiącach rządów Koalicji.
Każdy obóz rządzący stawia sobie pytania: Czy dynamika społeczna jest dla nas korzystna? Czy zużywamy swój kapitał wolno, czy szybko? Czy to my narzucamy narrację, agendę? Czy kreujemy i zaspokajamy aspiracje społeczeństwa? Jeśli Donald Tusk zadał sobie powyższe pytania, musiał poczuć się zaniepokojony. Stare sztuczki, tak dobrze znane sprzed 2015 r., nie działają. Walka z alkotubkami dała dwa, trzy dni oddechu. Zapowiedź zawieszenia prawa do azylu – trochę więcej, ale już wybrzmiewa, że to oszustwo mające przesłonić faktyczną zgodę na przyspieszone wdrożenie paktu migracyjnego.
Hasło „rozliczeń” przeciwników też przestaje działać. Na opinii publicznej wielkie wrażenie robi trzymanie za kratami, już ponad dwieście dni, ks. Michała Olszewskiego i dwóch urzędniczek z Ministerstwa Sprawiedliwości. Władza nie przedstawiła żadnych dowodów, które uzasadniałyby tak drastyczne represje. Posadzono ich, ponieważ w marcu uznano, że szybko się załamią i złożą zeznania obciążające Zbigniewa Ziobrę. Teraz nie można ich wypuścić, bo rządzący uznaliby to za swoją porażkę. Żyjemy więc w kraju, w którym ludzie siedzą tylko dlatego, że stali się „więźniami prestiżowymi”. Co więcej, żyjemy w kraju, w którym legalny prokurator krajowy nie jest wpuszczany do swojego miejsca pracy, a jego biurko zajmuje uzurpator. Minister sprawiedliwości nie ma już nawet argumentów w tej sprawie. Adam Bodnar skomentował werdykt Izby Karnej Sądu Najwyższego zaklęciami o „neosędziach” i „dalszej walce o praworządność”, co znającym historię nasunęło skojarzenia z latami 1954–1955, gdy walący się stalinizm opierał się na takich właśnie hasłach wydmuszkach.
Niedawno znajomy polityk ujął rzecz tak: „Załóżmy, że aresztują posła X, a potem Y, a potem Z. Cóż to zmieni? Nic. Nas nie zastraszą, a sami będą mieli problem”. Sporo w tym prawdy. Społeczeństwo zaczyna się orientować, że akty oskarżenia wobec przeciwników są zamiast dobrobytu, a nie jako dodatek. W sferze materialnej rząd nie ma niczego godnego do zaoferowania. Zdjęto tarcze osłonowe w sferze energii, dopuszczono do załamania dochodów podatkowych, zaczyna się ograniczanie programów socjalnych. Nawet pomoc dla powodzian okazała się „faktem medialnym”: ludzie dostali po 2 tys. do ręki, niewielu kolejne 8 tys., a ścieżka prowadząca do pomocy w odbudowie domów i przedsiębiorstw jest niejasna. A przecież minęło już kilkadziesiąt dni, zima za pasem. Skończy się wyburzeniem wielu budynków i depopulacją terenów i tak zmagających się z ubytkiem ludności.
Nędzny dorobek rządu wypunktował prezydent Andrzej Duda w swoim godzinnym orędziu, wygłoszonym 15 października. Słusznie nazwano je „historycznym”. Na sali sejmowej wybrzmiały wszystkie porażki, zaniedbania i kłamstwa obecnej władzy. Wybrzmiało wygaszanie inwestycji, brak pieniędzy na służbę zdrowia, wreszcie „uchwałokracja”, czyli deptanie konstytucji. Wrażenie zrobiła odpowiedź premiera, również z trybuny sejmowej. Otóż Donald Tusk odpowiedzi właściwie nie udzielił. Przywołał wizję narodu, który obalił „reżim”. Zabrzmiało jałowo. O sukcesach nie mówił, bo nie miał o czym. O wizji rozwoju nie wspomniał, bo rozwój i inwestycje kojarzą się z poprzednikami. Poza tym to „megalomania”, na którą niechętnie patrzą potężni sąsiedzi. A jak się wygrało za pomocą cudzych bagnetów, to pole manewru jest ograniczone.
Rok po wyborach władza mniej się uśmiecha i coraz bardziej się boi, że niczego nie rozstrzygnęła raz na zawsze.