W praktyce wygląda to tak, że studenci z całej Europy zostali zobligowani do podporządkowania całej swojej studenckiej ścieżki zbieraniu punktów. Przy wyborze wykładów uzupełniających mniej liczy się to, czym się student interesuje, bo ważniejsze jest, aby dany przedmiot przyniósł na końcu semestru odpowiednią liczbę punktów.
Deklaracja Bolońska zapewniła również mniej wymagające i mniej stresujące ujednolicone egzaminy, które doprowadziły do tego, że w wielu przypadkach wystarczy jedynie pojawienie się studenta na wykładach – a niekiedy tylko zapisanie się na nie – w celu uzyskania zaliczenia. Także wymiany studenckie w ramach europejskich programów, promowane w Deklaracji, często są po prostu fikcją. Student wyjeżdża na pół roku do innego kraju, często nie znając dobrze języka i zamiast uczęszczać na wykłady, których by i tak w całości nie zrozumiał, imprezuje i korzysta z uroków życia. Czas przecieka mu przez palce. Ale w końcu liczą się punkty, które przywiezie w indeksie z wymiany.
Problem punktów nie dotyczy bynajmniej tylko studentów, bo i wykładowcy muszą o owe punkty równie mocno zabiegać. Rzecz dotyczy wykładowców nie tylko ze stopniem doktora, ale nawet ze stopniem profesora. Cała ścieżka naukowa podporządkowana jest zbieraniu punktów poprzez odpowiednią ilość wykładów, publikacji naukowych czy udziału w konferencjach. Taka hiperaktywność pozostawia jednak niewiele czasu na prawdziwą pracę naukową, rzetelne zgłębienie danego zagadnienia, aby później móc opublikować odkrywcze wyniki badań. Przeprowadza się za to tysiące bezużytecznych konferencji, powielających te same tematy, którymi mało kto jest zainteresowany, i na końcu których drukuje się niezliczone ilości referatów, które bardzo rzadko wnoszą cokolwiek nowego do istniejącego stanu wiedzy. Jakim cudem z takiego systemu mają nam wyrosnąć przyszli naukowcy formatu Mikołaja Kopernika?
On przecież, żyjący w „najdalszym krańcu ziemi”, jak wyraził się w liście do przyjaciela o Fromborku, potrzebował wielu lat na sformułowanie heliocentrycznej wizji wszechświata i opublikowanie jej w dziele „De revolutionibus”. Nie jestem pewien czy byłby w stanie tego dokonać, gdyby musiał troszczyć się o zbieranie punktów pozwalających mu nie utracić naukowej pozycji i w rezultacie kontynuować badania. Całą kuriozalność reformy systemu nauczania wyższego i jej „dokonania” na przestrzeni ostatnich piętnastu lat podsumowuje w doskonałej książce „Kształcenie zamiast Bolonii”, rektor Uniwersytetu w Hamburgu, profesor Dieter Lenzen. Ze względu na to, że systemu punktowego nie da się już wycofać, proponuje on działalność „dywersyjną”: poprzez wypełnianie systemu sprawdzonymi ideałami i treściami nauczania. Profesor Lenzen nazywa to reformą reformy lub „posunięciem ostatniej chwili”. Chodzi mu o to, aby coś jeszcze uratować z długiej europejskiej tradycji kształcenia.
Stefan Meetschen |