Dziś więc wiemy już oficjalnie: spalenie tęczy to czyn „homofobiczny”. Pani Wójcik w pełni potwierdziła: ta konstrukcja, postawiona przed jednym z ważniejszych stołecznych kościołów, na placu imienia Chrystusa, to zwykła prowokacja. Zwłaszcza że – jak zauważyli okoliczni mieszkańcy – ma ona sześć kolorów, tyle co flaga mniejszości seksualnych; tęcza prawdziwa, będąca biblijnym symbolem przymierza z Bogiem, kolorów ma siedem. Oczywiście, obnażenie intencji prowokatorów niczego nie zmieniło – tęcza ma być odnowiona, za dziesiątki tysięcy złotych. Wszak wojująca lewica nie po to zdobywa kolejne przyczółki, nie po to wypycha katolików i konserwatystów na margines, by w sytuacji konfliktu, wręcz czołowego zderzenia, odpuszczać. Odwrotnie: opór zwiększa tylko determinację agresorów.
Agresja narasta. Przypadek wiceministra sprawiedliwości Michała Królikowskiego jest wyjątkowym wręcz znakiem czasu. Zaatakowano go nie za konkretną wypowiedź lub czyn kojarzony z katolicyzmem (takie przypadki już były) – zaatakowano go za sam fakt, że nie ukrywa swojego katolicyzmu, że – jak to trafnie opisał w zeszłym tygodniu na łamach „Idziemy” ks. Dariusz Kowalczyk SJ – chce postępować zgodnie ze swoim rozumieniem człowieka, świata i dobra wspólnego. Co ważne, i co szczególnie groźne, zaatakowali go także członkowie partii rządzącej. Oznacza to, że partia środka – za jaką uważała i wciąż uważa się Platforma – powoli akceptuje język i sposób widzenia świata do tej pory kojarzony wyłącznie z palikotowcami, ewentualnie z SLD. Podobne zjawisko widzimy również w mediach – nawet telewizja publiczna angażuje się już, zwłaszcza w swoim pionie informacyjnym i publicystycznym, w nagonki na Kościół i księży. Takiej sytuacji media publiczne dotąd unikały, także wówczas, gdy rządzili w nich „czerwoni”.
Wszystko to jest oczywiście refleksem zjawiska, które możemy obserwować w całej Europie. Lewicowy liberalizm, nurt wyrastający z marksizmu, dziś dominujący, ma wyraźne ambicje totalitarne i konsekwentnie dąży do zniszczenia każdej konkurencji ideowej. Im jest bliżej celu, tym silniej wymachuje sztandarem wolności. Machanie to więcej ma z grożenia niepokornym pałką niż z radosnej afirmacji swobody, ale by to zauważyć, trzeba albo mieć sokoli wzrok, albo samemu oberwać. Co więcej, dostrzeżenie prawdziwej natury dominującej ideologii nie gwarantuje wyzwolenia; u wielu wywołuje efekt odwrotny. Przerażeni siłą agresorów dołączają do stada, wpadają w konformizm, milczą w obliczu zła, podpisują zgody na „tęczowe” projekty. Oczywiście, gdy trzeba, eksponują dawne związki z wiarą i Kościołem, ale to już tylko puste gesty, bez głębszego znaczenia.
Przyszli historycy, ci niezależni, z pewnością zapytają: jak w Polsce, kraju o tak wielkim potencjale chrześcijańskim, mogło dojść do takiego tryumfu radykalnej lewicy? Usprawiedliwień będzie oczywiście wiele, ale nie zakryją one sprawy podstawowej: jako pokoleniu zabrakło nam zdecydowania i odwagi. Odkładanie konfrontacji na później, nadzieja, że czołgi nie staną akurat na naszej rogatce, cicha kalkulacja, że akurat mnie oszczędzą... Skutki widać dziś gołym okiem. Na szczęście nie jest jeszcze za późno, by ocalić wiele. Pod jednym warunkiem: trzeba chcieć, trzeba przestać udawać.
Jacek Karnowski |