Sprawa lekcji religii w szkole jest już definitywnie przegrana. Ograniczenie do jednej godziny w tygodniu i przeniesienie zajęć na czas poprzedzający lekcje z przedmiotów obowiązkowych lub następujący po nich oznacza deprecjację tego przedmiotu oraz pozycji nauczyciela religii (i etyki). To pierwsze spowoduje przyspieszenie procesu rezygnacji uczniów i ich rodziców z „dodatkowych” zajęć. To drugie przyczyni się do rezygnacji najbardziej ambitnych nauczycieli religii z wykonywania tego zawodu.
Nikogo nie powinien zaskakiwać neomarksistowski zapał ministry Barbary Nowackiej i jej zastępczyni Katarzyny Lubnauer w walce z religią w szkole. Z takim programem nie kryły się przecież od co najmniej 10 lat, występując z obywatelską inicjatywą „Świecka szkoła”. Szczegółowo pisał u nas o tym przed dwoma tygodniami Łukasz Warzecha w artykule „Kto trzęsie polską szkołą”. Tylko niektórzy naiwni (otwarci) katolicy mogą być zdziwieni faktem, w czyje ręce premier Donald Tusk świadomie oddał Ministerstwo Edukacji Narodowej. Nikt chyba nie uwierzy, że w całej KO (PO) nie ma ludzi bardziej wykształconych i kompetentnych.
Nikogo też nie powinna dziwić anemiczna reakcja Konferencji Episkopatu Polski na rozporządzenie Nowackiej. Prawdą dla Kościoła bardzo niewygodną jest, że dyskusje nad ograniczeniem nauczania religii w szkołach do jednej godziny tygodniowo trwały w episkopacie od co najmniej czterech lat. Za takim rozwiązaniem lobbowało kilku wpływowych metropolitów. Przeciwko mieli głównie biskupów z diecezji południowych i wschodnich. W Warszawie i innych miastach nie brakowało proboszczów, którzy na długo przed rozporządzeniem ministry wnioskowali o ograniczenie nauczania religii w szkołach na ich terenie do jednej godziny. Dlatego nie spodziewam się ze strony episkopatu skarg do międzynarodowych trybunałów na łamanie w Polsce Konstytucji i zasad państwa prawnego.
Tylko pozornie powinna dziwić prawie żadna reakcja rodziców. Realizacja pomysłów o powrocie religii do salek katechetycznych teoretycznie uderzy najbardziej w nich. To na nich spadną koszty przygotowania i utrzymania tych salek oraz wynagrodzenia katechetów, chociaż jak wszyscy płacą podatki na polską szkolę. Największym teoretycznie kosztem będzie jednak czas, który trzeba będzie poświęcić na dowożenie dzieci na zajęcia w parafii. Czy teoretycznie rodzice są na to gotowi? Podkreślam to „teoretycznie”, ponieważ pokolenie dzisiejszych rodziców to ludzie urodzeni i wychowani już w wolnej Polsce – dla nich religia nie jest tak ważna, jak angielski, matematyka czy rytmika. Wielu z nich utraciło w swoim życiu świadomość perspektywy nadprzyrodzonej. Bez niej religia zostaje sprowadzona do swoistego folkloru. Dodam, że są to ludzie, którzy naukę religii mieli w szkołach. Mają z niej ocenę na świadectwach. I na tym koniec.
Księża zajęci nauczaniem religii w szkołach, chociaż nie wszyscy, łatwo dyspensowali się od towarzyszenia w wierze dorosłym, szczególnie małżeństwom i rodzinom. A przecież to rodzice mają być pierwszymi katechetami swoich dzieci – tak uczy Kościół! Kiedy przed 75 laty komuniści odbierali majątki ziemskie proboszczom i biskupom, bł. Prymas Tysiąclecia skonstatował: „Może o to Panu Bogu chodzi, żebyśmy zajmowali się duszpasterstwem, a nie rogacizną”. Może i tym razem Pan Bóg, dopuszczając na nas niełatwe doświadczenie, chce, żebyśmy więcej troski przykładali do duszpasterstwa dorosłych, a zwłaszcza małżeństw i rodzin? Dzieci wierzących i praktykujących rodziców nie potrzebują, żeby to ksiądz uczył je pacierza. Na to chyba wskazuje papież Franciszek, apelując, żebyśmy uczynili rodzinę nie przedmiotem, ale podmiotem duszpasterstwa w Kościele.
Z tej przegranej w sprawie religii może być jeszcze wielka wygrana, jeśli tylko nie zdusimy w sobie apostolskiego zapału. Historia Kościoła zna takie sytuacje.