Jutro poznamy harmonogram i warunki rekrutacji dzieci do oddziałów przedszkolnych i pierwszych klas. Wielu rodziców stoi przed dylematem – co zrobić ze swoim sześciolatkiem: puścić je do pierwszej klasy, zostawić w przedszkolu czy oddać do zerówki szkolnej. Taką mnogość wyboru rysowali przed nami twórcy aktualnej reformy szkolnej.
W praktyce wielu z nas może wybierać jedynie między pierwszą klasą a zerówką w szkole. Nie całą winę można tu zrzucić na obecnych reformatorów – to pokłosie poprzedniej reformy, która wyprowadziła z przedszkoli sześciolatki, wymuszając na samorządach dostosowanie szkół na ich przyjęcie. Poszły na to grube miliony. I teraz okazuje się, że część przygotowanych dla nich sal miałoby świecić pustkami. Nic więc dziwnego, że szkoły robią, co mogą, by rodziców namówić na przyprowadzenie swoich dzieci właśnie do nich.
Szkoły mamią więc – jak w jednej z warszawskiej dzielnic – bonami oświatowymi. Dzielnica finansuje szkolnym zerówkowiczom: dwie godziny angielskiego tygodniowo, tyle samo informatyki, rytmiki lub korektywy, zajęcia kreatywne – szachy, robotyka, raz w semestrze darmowe wyjście do kina, teatru lub innej instytucji kulturalnej, darmowe materiały plastyczne, a w zimie – uwaga! – „tzw. zdrową kanapkę”.
A zerówkowiczom przedszkolnym? Nic. I wielu rodzicom wystarcza to, co do tej pory w swoim przedszkolu dostają, nie chcą tych wszystkich robotyk, i nawet zimowej kanapki. Chcą po prostu bezpiecznego środowiska dla swojego dziecka, w którym wzrastało ono przez ostatnie trzy lata. W którym świetnie się rozwijało. W którym nie przytłaczały go ani gabaryty budynku, ani tłok w szatniach i na korytarzach czy na stołówce.
Są jednak szkoły, które już mówią rodzicom, że przyjmą mniej sześciolatków niż dotąd, bo muszą zrobić miejsce dla siódmoklasistów. Są przedszkola, w których dyrektor oświadcza, że owszem, ma obowiązek otworzyć oddział zerówkowy, ale lokalowo nie ma miejsc. Proponuje więc oddział zamiejscowy – np. najbliższą podstawówkę. I zaczyna piętrzyć problemy: że trzeba będzie zatrudnić kolejnego nauczyciela, że dzieci będą musiały wędrować do stołówki przedszkolnej na każdy posiłek, że jak się wychowawca pochoruje, to dzieci zostają bez opieki. Otwartym tekstem mówi rodzicom: „od razu zabierajcie dzieci do szkoły i nie zawracajcie głowy”.
Ciekawe, że w samej Warszawie są dzielnice, które otwierają na sześciolatki podwoje przedszkoli – czyli można, i takie, które wypychają je do szkół.
Nikt mi nie powie, że argumenty zachęcające do zerówki w szkole lub zniechęcające do niej mają na uwadze wyłącznie dobro dziecka. To kwestia koniunktury – co się komu opłaca. A gdzie w tym wszystkim dziecko? Na szarym końcu, o ile w ogóle brane jest pod uwagę.