„Wy Polacy to jednak potraficie świętować rocznice” – powiedział mi znajomy ambasador podczas przyjęcia na Zamku Królewskim z okazji stulecia odzyskania niepodległości. Bo rzeczywiście, choć jak zwykle sporo robiono na ostatnią chwilę i w dużym pośpiechu, to szczęście dopisało i nie było czego się wstydzić. Najważniejsze, że przeżyliśmy ten dzień godnie, poważnie, w uroczystym uniesieniu, w podniosłej atmosferze. To coś znacznie cenniejszego niż najdroższe nawet imprezy, niż najwspanialsze koncerty. To coś, czego nie da się zadekretować, bo albo to jest, albo tego nie ma. Podświadomie w wielu z nas tkwi obawa, wyrastająca z doświadczenia komunizmu i okresu postkomunistycznego, że polskość przestanie być dla Polaków atrakcyjna. W końcu nie brakuje podszeptów i sugestii, że to nie ma już sensu, że to pieśń przeszłości. Stąd każdy objaw żywotności przyjmujemy z wdzięcznością i ulgą. Jeszcze nie zginęła.
Gdyby na ćwierćmilionowy Marsz Niepodległości spojrzeć z góry, to jego przesłanie do świata jest jasne: jesteśmy sobą, i wciąż chcemy być sobą. Bo przecież to chyba nie przypadek, że bez specjalnego planu, samorzutnie i trochę przypadkowo, zrodziła się wyjątkowa, unikatowa na skalę światową formuła świętowania narodowej rocznicy. Kroczące w ciemne jak wieczór listopadowe popołudnie morze biało-czerwonych flag, a do tego tysiące, formalnie nielegalnych, rac i flar tworzą widowisko naprawdę niezwykłe. Malarsko piękne, urzekające, fascynujące, ale także mogące poważnie niepokoić. Te czerwone ognie znamy głównie z piłkarskich trybun i wyczuwamy w nich raczej niebezpieczeństwo, chaos, niewiadomą, niż gwarancję ładu i porządku. A jednak uczestnikom tego wydarzenia nic złego się nie dzieje; rodziny z dziećmi wyruszają, dochodzą do celu i bez szwanku wracają do domu. Komunikat wizualny jest sprzeczny z tym, co dzieje się naprawdę.
Czytaj dalej w e-wydaniu lub wydaniu papierowym
Idziemy nr 46 (684), 18 listopada 2018 r.
Artykuł w całości ukaże się na stronie po 2 grudnia 2018 r.