19 kwietnia
piątek
Adolfa, Tymona, Leona
Dziś Jutro Pojutrze
     
°/° °/° °/°

Pamiętajmy o Gintrowskim

Ocena: 3.78
1640

W październiku minęły cztery lata od śmierci Przemysława Gintrowskiego, za kilka dni będziemy obchodzić 35. rocznicę wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Okoliczności te powinny wystarczyć, by film dokumentalny „Gintrowski”, nakręcony w zeszłym roku przez Arkadiusza Banasiaka, a w tym roku nominowany do nagrody w Niezależnym Konkursie Filmów Krótkometrażowych na festiwalu „Dwa Brzegi”, został pokazany w telewizji publicznej w przyzwoitym czasie oglądalności. Niestety, telewizyjna Jedynka puściła go w środę 7 grudnia po północy. Nie dałam rady dotrwać do tej pory, mimo najlepszych chęci. Z pewnością nie tylko ja. Wielka szkoda. Film był wszak reklamowany jako „opowieść o artyście, którego legenda miała nie przetrwać dziejowej rewolucji, mimo że on sam przyczynił się do jej zwycięstwa”, „historia genialnego muzyka, który, śpiewając rewolucyjne pieśni, porywał tłumy, a kiedy wreszcie zwyciężył, miała popaść w zapomnienie. Jego bezkompromisowość – tak cenna w czasach walki w PRL – w nowej Polsce nierzadko była widziana jako zbędny balast”.

Zwłaszcza to ostatnie zdanie przypomina mi, jak raz byłam na koncercie Gintrowskiego – a właściwie były nas trzy studentki polonistyki. Mieliśmy późną jesień roku, o ile dobrze pamiętam, 1990 czy 1991, odbywała się studencka OPPA w warszawskim kinie Palladium przy Złotej. Tego wieczoru zaśpiewała już Antonina Krzysztoń, następny miał być Przemysław Gintrowski, ale nie pojawiał się na scenie. Po kwadransie oczekiwania zniecierpliwiona publiczność zaczęła rytmicznie tupać. Gintrowski wyszedł i oznajmił: „Wybaczcie, moi drodzy, ale nie mogę zacząć, bo spóźnia się mój akompaniator. Wiecie, podgrywa mi na fortepianie, a w wolnych chwilach chałturzy w filharmonii na wiolonczeli. No i gra tam dzisiaj, i pewnie bisują. Zaraz powinien być, to niedaleko”. „To niech wróci Tośka!” – zaproponował ktoś z sali. „Tośka?” – zdziwił się Gintrowski. „Tośka poszła już do domu!”.

No więc czekaliśmy dalej. W pewnej chwili do sali wpadł zdyszany chłopak w rozchełstanej białej koszuli, z burzą brązowych loków i ujmującym uśmiechem. Trzy młode polonistki westchnęły „Ach!” i zrobiły maślane oczy, a on wbiegł po schodkach na scenę, podwinął rękawy i siadł do fortepianu, a wychodzący z gitarą zza kulis mistrz oznajmił: „A oto i on! Przed państwem... Piotr Rubik!”.

Niewiele pamiętam z tamtego koncertu. Nie bardzo mi się podobało, moim koleżankom również nie. Był początek lat 90., przed nami życie stawało otworem, tyleż z powodu naszej rozpoczynającej się dorosłości, co i fali odzyskanej niedawno przez Polskę wolności, która niosła nas w niewątpliwie świetlaną przyszłość. Oddychało się pełną piersią. Gintrowski brzmiał jakby z muzeum, nie dotyczyło nas to już. Należał do przeszłej epoki – było to dla nas wówczas oczywiste. Jego pieśni i jego ochrypły, warkliwy i tak bardzo niepokojący głos. Wolałyśmy, doprawdy, kontemplować prześlicznego wiolonczelistę uwijającego się przy klawiszach.

Dopiero kiedy usłyszałam „Karola Levittoux”, kiedy pieśń narastała i przechodziła w skowyt, coś się we mnie poruszyło do głębi, do bólu i przestało być obojętne. Tylko dlaczego – myślałam gorączkowo – Rosjanie trzymali w warszawskiej Cytadeli jakiegoś Francuza? Skąd mogłam wtedy wiedzieć, nieszczęsna, choć całkiem z siebie zadowolona, piątkowa absolwentka kursu historii w PRL-owskiej szkole, że Levittoux, mój podówczas rówieśnik, Francuzem był tyle, co Chopin? Że w roku 1841, gdy dokonał desperackiego aktu samospalenia jako więzień, spiskujący przeciwko rosyjskiemu zaborcy, jego czyn odbił się szerokim echem: opowiadał o nim Cyprian Norwid Zygmuntowi Krasińskiemu, a ten opisywał w liście do Delfiny Potockiej, kilku poetów napisało wiersze, malarz namalował obraz, Klementyna z Sanguszków Małachowska dla jego upamiętnienia ufundowała w Warszawie przy Chłodnej kościół pod wezwaniem jego patrona, św. Karola Boromeusza...

Cóż, przypuszczam, że nazwisko Karola Levittoux nie mówi dziś więcej absolwentom kursu historii w szkole III RP, niż mnie wtedy. Nie stał się on jedną ze sztandarowych postaci walczących o niepodległość naszego kraju, popadając w zapomnienie. Chociaż, co bardzo dobrze widać z perspektywy dziejów, jego życie i dzieło były i są wspólnym dziedzictwem kolejnych kilku pokoleń, które miały w głowie i sercu jedno i to samo, co on.

Dzieło życia Przemysława Gintrowskiego należy do tej samej tradycji. Nie możemy o tym zapomnieć.     

PODZIEL SIĘ:
OCEŃ:

Redaktorka i felietonistka "Idziemy". Autorka książek "Cudownie być mamą" i "Pierwsza Biblia mojego dziecka". Wraz z mężem wieloletnia animatorka Spotkań Małżeńskich. Mama dwóch córek i czterech synów.

DUCHOWY NIEZBĘDNIK - 18 kwietnia

Czwartek, III Tydzień wielkanocny
Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba.
Jeśli ktoś spożywa ten chleb, będzie żył na wieki.

+ Czytania liturgiczne (rok B, II): J 6, 44-51
+ Komentarz do czytań (Bractwo Słowa Bożego)

ZAPOWIADAMY, ZAPRASZAMY

Co? Gdzie? Kiedy?
chcesz dodać swoje wydarzenie - napisz
Blisko nas
chcesz dodać swoją informację - napisz



Najczęściej czytane artykuły



Najczęściej czytane komentarze



Blog - Ksiądz z Warszawskiego Blokowiska

Reklama

Miejsce na Twoją reklamę
W tym miejscu może wyświetlać się reklama Twoich usług i produktów. Zapraszamy do kontaktu.



Newsletter