Jarosław Kaczyński mógłby mieć problem z Andrzejem Dudą tylko w jednym przypadku: gdyby obecny prezydent przegrał minimalnie (o 1-2 punkty) z Komorowskim. Wówczas rozległoby się szerokie i gromkie wołanie: Duda na premiera, on jest szansą prawicy na zdobycie Kancelarii Premiera. Ale skoro Duda wygrał, lider PiS problemu nie ma. Ma za to powód do wielkiej radości, satysfakcji i nadziei na przyszłość. W końcu to on wymyślił kandydaturę Dudy i to on zapewnił mu zwycięstwo, budując dobrą konstrukcję kampanii.
Z kampanią Lecha Wałęsy licząc, to już trzeci prezydent wykreowany przez Jarosława Kaczyńskiego. Co ważne, wykreowany po okresie głębokiej opozycji, okresie, który miał oznaczać definitywny koniec tego polityka. Ileż to książek poświęcono „końcowi PiS”, ileż to razy ogłaszano na okładkach tygodników, że „PiS drży”? Wreszcie, iluż „mędrców” – z profesorami na czele – uznało partię opozycyjną za „siłę wywrotową”, „sektę”, jej ludzi za „rokoszan”? Dziś te artykuły mają wartość papieru, na którym je zapisano: cóż to bowiem za „partia antysystemowa”, z której szeregów wywodzi się prezydent państwa? To już nie herezja, to ortodoksja.
Zwycięstwo 24 maja wynosi więc Jarosława Kaczyńskiego na jeszcze ważniejsze miejsce w historii Polski. Establishment także dlatego miał takie smutne miny po ogłoszeniu rezultatów: zrozumiał, że lidera PiS nie da się już sprowadzić do roli „epizodu” dziejów najnowszych, jakiegoś rzekomo strasznego zagrożenia, które siły „rozumu i rozsądku” pokonały w 2007 roku i na stałe zepchnęły na margines. Nie, tego już się nie da zrobić. Proces historyczny przybiera kierunek odwrotny: przyszli dziejopisarze mogą uznać pierwsze dekady III RP za czas stopniowej realizacji wizji Kaczyńskiego – nie bez trudności, zakrętów i odwrotów, ale jednak ze szczęśliwym finałem.
Wygrywając prezydenturę, sam Kaczyński, a szerzej patrząc także jego formacja, udowodnili, że są trwałym elementem polskiego życia politycznego. I że nawet zepchnięci do opozycji mogą wrócić do władzy. To ważny komunikat dla wszystkich aktorów życia społecznego, także tych biznesowych i medialnych. Są tacy, którzy swoje życie związali z obecnym obozem rządowym i pewnie razem z nim polegną (Agora?). Ale nie brakuje i takich, którzy nie chcą, a może i nie mogą ryzykować wszystkiego (wielkie prywatne telewizje?). To daje nadzieję na jakieś wyrównanie szans i przed wyborami, i po wyborach. Część elit w końcu uzna, że 24 maja „kordon sanitarny” wokół PiS upadł ostatecznie i na zawsze. I że trzeba rozmawiać.
Uważna obserwacja sygnałów płynących z zaplecza władzy sugeruje pewne pogodzenie się z nowym rozdaniem. Roman Giertych podpowiada Platformie, by walczyła o cel minimum, a więc o jedną trzecią miejsc w Sejmie, co pozwoli zablokować próbę zmiany konstytucji. Z kolei liberalny establishment wyraźnie szuka nowej długofalowej inwestycji, z myślą o wyborach roku 2019. Testuje się nową formację Ryszarda Petru (raczej bez szans, bo liderowi brak charyzmy), przychylne spojrzenia padają na lewicową inicjatywę Partia Razem. Z pewnością będziemy też świadkami prób manipulowania formacją Pawła Kukiza. Dziś wielu uważa za pewnik koalicję rockmana i PiS, ale warto zachować zimną krew, w końcu PO-PiS też wydawało się pewnikiem. Kukiz jest autentyczny, ale jeśli bez niego nie będzie można rządzić, może zażądać zbyt wiele, strasząc zmianą sojuszy. Kaczyński będzie więc – słusznie – walczył o samodzielną większość. Jeśli się nie uda, nie wykluczałbym przyspieszonych wyborów w roku 2016, po przejęciu władzy rządowej, na warunkach PiS. Przy prezydencie Dudzie to scenariusz możliwy do przeprowadzenia.
Jacek Karnowski |